piątek, 11 października 2013

Turcja. Część VIII. Sinop, czyli kurort po turecku


Odpaliliśmy samochód rano, by po przejechaniu przez ryżowe pola rzeki Kizilirmark, ujrzeć wybrzeże Morza Czarnego. Sinop rozciągał się na cyplu wysuniętym w bezmiar wody. W pamięci miałem Side i bałem się spotkania z kolejnym nadmorskim kąpieliskiem. Miasteczko przywitało starymi murami i sznurem samochodów ciągnących się przez główną drogę. Zatrzymaliśmy się i szybko znalazłem miejsce do spania. Hotele były tanie i zaskakująco, jak na środek sezonu, puste. Korzystając z ostatnich promieni światła, pojechałem popływać. Kąpieliska było nieco oddalone od centrum i przypominało stare, komunistyczne ośrodki w Polsce. Nabrzeże ze zmurszałego betonu, zardzewiałe barierki i opuszczone budynki śmierdzące moczem. Morze było wspaniałe, nie tak cukierkowe jak Morze Śródziemne, wzburzone, ciemne i znacznie zimniejsze. Pod wodą okazało się równie pełne życia. Nabrzeże oklejone wodorostami było schronieniem krabów wielkości pięści i gromady ryb. O tej porze nie spotkałem tam nikogo. Po kąpieli pokręciłem się chwilę, z nostalgią wspominając wczasy nad Bałtykiem, gdzie byłem jako dziecko.

Kiedy wróciłem było już ciemno i miasto rozbłysło kolorowymi światłami. Podobnie jak Side, Sinop również żył atmosferą nadmorskiego festynu. Turystów zagranicznych jednak praktycznie nie było, za to wakacje spędzało tutaj dużo tureckich rodzin. Tak więc festyn skrojony był również na turecka miarę. Wyruszyłem na promenadę, na nabrzeżu cumowały łodzie w których można było kupić wiele gatunków ryb przygotowywanych na oczach głodnych spacerowiczów przez kucharzy. Dwóch mężczyzn siedziało przed talerzem pełnym małych rybek smażonych w całości, obok trzy młode kobiety w chustach jadły sałatki czekając na swoje porcje.

Na chodniku, mimo, że zegar dawno wskazał 22.00, sześcioletnie dzieci sprzedawały prażony słonecznik. Ich wąsaty ojciec podchodził co jakiś czas sprawdzając utarg. W dwóch wypełnionych po brzegi lokalach młodzi i starzy mężczyźni zapamiętale grali w tavlę i karty. Choć alkohol był tu obecny, większość raczyła się herbatą i oranżadą. Wokół krążyły małe stateczki oświetlone różnokolorowymi neonami. Co jakiś czas, któryś z nich podpływał do przystani, by zabrać kolejną porcję ludzi, a po odbiciu od brzegu rozbrzmieć głośną, rytmiczną muzyką.

Uliczne stragany sprzedawały pamiątki: portrety Ataturka, Erdogana, tureckie książki i świecidełka. Z przewoźnych kramików kupowano lody i przekąski. Wąsaty kucharz w spektakularny sposób nabijał na patyczki małże by po paru obrotach nimi w powietrzu usmażyć w garnku pełnym oleju i podać wszystkim członkom rodziny tęgiego mężczyzny. Pomiędzy spacerowiczami przemykały małe samochodziki z piszczącymi dziećmi. Pojazdy podświetlone od spodu fioletowym światłem wyglądały jak pozaziemska armia atakująca Turcję.

Plac zabaw rozbrzmiewał gwarem. O miejsce przy przyrządach gimnastycznych walczyła z dziećmi starsza kobieta w szarym ubraniu i chuście, która widząc moje zainteresowanie, w prostym niemieckim, wytłumaczyła mi, że lekarz zalecił jej ćwiczenia. Dochodziła dwunasta a ludzi nie ubywało. Impreza toczyła się na całego. Po powrocie do hotelu, otworzyłem wino i długo jeszcze patrzyłem przez okno na pełną ulicę.

Ranek rozbłysnął znowu ostrym słońcem, poszedłem obejrzeć budzące się miasto. Nocne życie toczyło się prawie do świtu, ale drobne kramiki były już otwarte, a ulicami jeździły ciężarówki pełne towarów. Przeszedłem w poprzek zabudowań by znaleźć się wśród bloków położonych nad przeciwległym brzegiem morza. Budynki były postawione od niechcenia i część z nich sprawiała wrażenie niedokończonych. Było brudno i śmierdziało. Kamienista plaża upstrzona była śmieciami. W miejscu, gdzie zmurszałe mury runęły do morza, ludzie zrzucali odpadki wprost do wody. Na sporym zboczu schodzącym do morza grasowały tłuste szczury.

Kawałek dalej był mały pomost rybacki. Kiedy robiłem zdjęcia, rybacy przyglądali mi się obojętnie, a mały przywiązany do słupka piesek odganiał głośnym szczekaniem. W środku miasta, mimo ramadanu, działały lokanty i otwierano sklepy z pamiątkami. Szczególny podziw budziła witryna pełna modeli statków w wielkości od dwóch metrów do pięciu centymetrów. Rybacy sprzedawali też złowione rankiem ryby a topniejący lód znaczył ulicę spływającymi rzeczkami.
Przebrałem się i pojechałem w głąb cypla. Tuż za miastem była mała plaża pełna czarnego piasku, zewsząd okolona wysokimi skałami. Obok plaży znajdował się mały bar, czy też właściwie zadaszone stoliki, przy których można było napić się kawy, albo zjeść ciastko. By znaleźć się na dole trzeba było zejść długimi i wąskimi schodami. Wejście nie było darmowe, schodząc uiszczało się drobną opłatę młodym chłopcom, ale dzięki temu ludzi było znacznie mniej a ja miałem poczucie małej ekskluzywności.

Na plaży gości było mało, pogoda cudowna, woda ciepła i przejrzysta. Obok mnie leżakowała para z trójką dzieci, dalej starsze małżeństwo i jeszcze kilka osób, razem nie więcej niż dwadzieścia. Intymna, sielankowa atmosfera udzielała się wszystkim. Dzieci kąpały się w morzu pod okiem matek a poważni ojcowie palili papierosy w cieniu, z dumą spoglądając na swoje rodziny. Czułem się doskonale, obserwując te sielskie sceny. Tak więc wygląda raj w wersji tureckiej. Przyznałem w duchu, że mi również jest bliższy od wersji zachodnioeuropejskiej.
Dzisiaj żegnaliśmy się z morzem. Jutro czekał nas ostatni etap podróży przed wyjazdem z Turcji –Safranobolu, choć jeszcze nie wiedzieliśmy, że nigdy tam nie dotrzemy.