Odpaliliśmy samochód rano, by po
przejechaniu przez ryżowe pola rzeki Kizilirmark, ujrzeć wybrzeże Morza
Czarnego. Sinop rozciągał się na cyplu wysuniętym w bezmiar wody. W pamięci
miałem Side i bałem się spotkania z kolejnym nadmorskim kąpieliskiem.
Miasteczko przywitało starymi murami i sznurem samochodów ciągnących się przez
główną drogę. Zatrzymaliśmy się i szybko znalazłem miejsce do spania. Hotele
były tanie i zaskakująco, jak na środek sezonu, puste. Korzystając z ostatnich
promieni światła, pojechałem popływać. Kąpieliska było nieco oddalone od
centrum i przypominało stare, komunistyczne ośrodki w Polsce. Nabrzeże ze
zmurszałego betonu, zardzewiałe barierki i opuszczone budynki śmierdzące
moczem. Morze było wspaniałe, nie tak cukierkowe jak Morze Śródziemne,
wzburzone, ciemne i znacznie zimniejsze. Pod wodą okazało się równie pełne
życia. Nabrzeże oklejone wodorostami było schronieniem krabów wielkości pięści
i gromady ryb. O tej porze nie spotkałem tam nikogo. Po kąpieli pokręciłem się
chwilę, z nostalgią wspominając wczasy nad Bałtykiem, gdzie byłem jako dziecko.
Kiedy wróciłem było już ciemno i
miasto rozbłysło kolorowymi światłami. Podobnie jak Side, Sinop również żył
atmosferą nadmorskiego festynu. Turystów zagranicznych jednak praktycznie nie
było, za to wakacje spędzało tutaj dużo tureckich rodzin. Tak więc festyn
skrojony był również na turecka miarę. Wyruszyłem na promenadę, na nabrzeżu
cumowały łodzie w których można było kupić wiele gatunków ryb przygotowywanych
na oczach głodnych spacerowiczów przez kucharzy. Dwóch mężczyzn siedziało przed
talerzem pełnym małych rybek smażonych w całości, obok trzy młode kobiety w
chustach jadły sałatki czekając na swoje porcje.
Na chodniku, mimo, że zegar
dawno wskazał 22.00, sześcioletnie dzieci sprzedawały prażony słonecznik. Ich
wąsaty ojciec podchodził co jakiś czas sprawdzając utarg. W dwóch wypełnionych
po brzegi lokalach młodzi i starzy mężczyźni zapamiętale grali w tavlę i karty.
Choć alkohol był tu obecny, większość raczyła się herbatą i oranżadą. Wokół
krążyły małe stateczki oświetlone różnokolorowymi neonami. Co jakiś czas, któryś
z nich podpływał do przystani, by zabrać kolejną porcję ludzi, a po odbiciu od
brzegu rozbrzmieć głośną, rytmiczną muzyką.
Uliczne stragany sprzedawały
pamiątki: portrety Ataturka, Erdogana, tureckie książki i świecidełka. Z
przewoźnych kramików kupowano lody i przekąski. Wąsaty kucharz w spektakularny
sposób nabijał na patyczki małże by po paru obrotach nimi w powietrzu usmażyć w
garnku pełnym oleju i podać wszystkim członkom rodziny tęgiego mężczyzny.
Pomiędzy spacerowiczami przemykały małe samochodziki z piszczącymi dziećmi.
Pojazdy podświetlone od spodu fioletowym światłem wyglądały jak pozaziemska
armia atakująca Turcję.
Plac zabaw rozbrzmiewał gwarem. O miejsce przy
przyrządach gimnastycznych walczyła z dziećmi starsza kobieta w szarym ubraniu
i chuście, która widząc moje zainteresowanie, w prostym niemieckim,
wytłumaczyła mi, że lekarz zalecił jej ćwiczenia. Dochodziła dwunasta a ludzi
nie ubywało. Impreza toczyła się na całego. Po powrocie do hotelu, otworzyłem
wino i długo jeszcze patrzyłem przez okno na pełną ulicę.
Ranek rozbłysnął znowu ostrym
słońcem, poszedłem obejrzeć budzące się miasto. Nocne życie toczyło się prawie
do świtu, ale drobne kramiki były już otwarte, a ulicami jeździły ciężarówki
pełne towarów. Przeszedłem w poprzek zabudowań by znaleźć się wśród bloków
położonych nad przeciwległym brzegiem morza. Budynki były postawione od
niechcenia i część z nich sprawiała wrażenie niedokończonych. Było brudno i
śmierdziało. Kamienista plaża upstrzona była śmieciami. W miejscu, gdzie
zmurszałe mury runęły do morza, ludzie zrzucali odpadki wprost do wody. Na
sporym zboczu schodzącym do morza grasowały tłuste szczury.
Kawałek dalej był
mały pomost rybacki. Kiedy robiłem zdjęcia, rybacy przyglądali mi się
obojętnie, a mały przywiązany do słupka piesek odganiał głośnym szczekaniem. W
środku miasta, mimo ramadanu, działały lokanty i otwierano sklepy z pamiątkami.
Szczególny podziw budziła witryna pełna modeli statków w wielkości od dwóch
metrów do pięciu centymetrów. Rybacy sprzedawali też złowione rankiem ryby a
topniejący lód znaczył ulicę spływającymi rzeczkami.
Przebrałem się i pojechałem w
głąb cypla. Tuż za miastem była mała plaża pełna czarnego piasku, zewsząd
okolona wysokimi skałami. Obok plaży znajdował się mały bar, czy też właściwie
zadaszone stoliki, przy których można było napić się kawy, albo zjeść ciastko.
By znaleźć się na dole trzeba było zejść długimi i wąskimi schodami. Wejście
nie było darmowe, schodząc uiszczało się drobną opłatę młodym chłopcom, ale
dzięki temu ludzi było znacznie mniej a ja miałem poczucie małej
ekskluzywności.
Na plaży gości było mało, pogoda cudowna,
woda ciepła i przejrzysta. Obok mnie leżakowała para z trójką dzieci, dalej
starsze małżeństwo i jeszcze kilka osób, razem nie więcej niż dwadzieścia.
Intymna, sielankowa atmosfera udzielała się wszystkim. Dzieci kąpały się w
morzu pod okiem matek a poważni ojcowie palili papierosy w cieniu, z dumą
spoglądając na swoje rodziny. Czułem się doskonale, obserwując te sielskie
sceny. Tak więc wygląda raj w wersji tureckiej. Przyznałem w duchu, że mi
również jest bliższy od wersji zachodnioeuropejskiej.
Dzisiaj żegnaliśmy się z morzem.
Jutro czekał nas ostatni etap podróży przed wyjazdem z Turcji –Safranobolu,
choć jeszcze nie wiedzieliśmy, że nigdy tam nie dotrzemy.