-To będzie najlepszy hotel w
mieście –obiecywał Martin wioząc nas przez północną część Armenii. Dawno zniknął
gdzieś blichtr Erewania. Mijaliśmy wynędzniałe wioski i rozpadające się
fabryki, od lat niczego nie produkujące. Wszechobecny pył pokrywał drzewa i
cały świat za oknami. Jak w dawno opuszczonym domu, kurz pożerał wszystko. Tak
jakby ludzie przenieśli się gdzie indziej. Tak po części było, a
blaszano-drewniane getta Erewania pełne były mieszkańców tych terenów.
Od dłuższego czasu jechaliśmy
doliną wzdłuż torów kolejowych. Pod nami szumiał Debebd a gdzieś
tam, nad nami, krył się klasztor Kobajr. Ostatni przystanek
przed noclegiem.
Miejscowość nie była oznaczona drogowskazem, więc kierując się intuicją, Martin zjechał w bok i zaparkował przy opuszczonym budynku stacyjki kolejowej. To na pewno było tutaj. Jedyna dróżka prowadziłą w górę. Nade mną, wśród powodzi zieleni, rozrzucone były biedne domki. Ścieżka walczyła uparcia z ekspansywnymi roślinami, które codziennie szturmowały jej przestrzeń. Było gorąco i duszno, a woda spływająca strużkami z góry tworzyła grząskie błoto, w którym zapadały się buty.
Miejscowość nie była oznaczona drogowskazem, więc kierując się intuicją, Martin zjechał w bok i zaparkował przy opuszczonym budynku stacyjki kolejowej. To na pewno było tutaj. Jedyna dróżka prowadziłą w górę. Nade mną, wśród powodzi zieleni, rozrzucone były biedne domki. Ścieżka walczyła uparcia z ekspansywnymi roślinami, które codziennie szturmowały jej przestrzeń. Było gorąco i duszno, a woda spływająca strużkami z góry tworzyła grząskie błoto, w którym zapadały się buty.
Wieś była spełnieniem marzeń o
raju na ziemi. Rzadko stojące na wzgórzu domy wyglądały zza okrywających je drzew i
pnączy. Gdzie jeszcze spotkać można gęsi pływające w małej bali, świnie
taplające się radośnie w błocie i pozdrawiających przechodniów ludzi? Zaledwie 50 metrów nad drogą świat gęstej zieleni pokonał świat kurzu i dał wytchnienie znużonym oczom.
Stojąca
przed jednym z domów kobieta sprzedawała orzechy włoskie w małym foliowym woreczku. Kupiliśmy trochę o ona poczęstowała nas ciastem i chciała zaprosić na
kawę. Trudy życia nie zniszczyły jej pięknej twarzy. Powiedziała, że nazywa się
Chan i pochodzi z prastarego rodu, który przywędrował gdzieś z głębi Azji. Na
tarasie, tuż za nią, chichotały dwie czarnowłose dziewczynki. Czyżby chodziło o
potomkinie Czyngis-chana? Myśl nie była wcale absurdalna. Władca wszystkich
Mongołów był nie tylko wielkim wojownikiem i strategiem. W alkowie bił również
wszelkie rekordy. Jego żołnierze zabijali wszystkich w zdobytych miastach, ale oszczędzali najpiękniejsze kobiety, wiedząc, że należą do wodza. Podobno rzadko zadawalał się jedną
niewiastą podczas nocy a jego potęga i władza powodowały, że liczne dzieci
zrodzone z tych uciech, cieszyły się poważaniem i rozmnażały dalej w najlepsze.
W całym dawnym Imperium żyli jego potomkowie. Trudno to dziś udowodnić w
100%, ale ślady w chromosomach wskazują, że 16 mln ludzi z Azji i je obrzeży miało jednego przodka, żyjącego 1000 lat temu. Któż inny, poza Temudżinem,
mógłby mieć taką moc rozsiania własnych genów i ich późniejszej ochrony?
Odszedłem odprowadzany spojrzeniem wielkich czarnych oczu. Teraz dostrzegłem w nich intelegencję i przebiegłość.
Szedłem dalej. Za wioską pasły się młode byczki, a ścieżka wyłożona była kamiennymi płytami. Wszędzie leżały
porozrzucane kamienne bloki, resztki dawnych budowli, a po chwili zobaczyłem wiekowe chaczkary. Gdy podniosłem głowę, ujrzałem wznoszącą się nade mną ściana klasztoru. Niewiele z niego zostało. Wśród walającego się gruzu satłą wieża i ściany
zewnętrzne klasztoru. Mimo braku dachu, za ołatrzem zachował się wspaniały fresk.
Wydawać się mogło, że w miejscach takich spotkać można jedynie gady i bawiące się miejscowe dzieciaki. Tak jednak nie było. Miejsce
otoczone było dzisiaj kultem. Chaczkary starannie wyciagnięte z kamieni i ustawione w pozycji pionowej. W paru zakamarkach stały święte obrazki
przyozdobione świeczkami i zwiędłymi kwiatami. Wśród ruin krząttała się ormiańska rodzina, która przywitała nas uśmiachami. Porządkowali jdną z naw, zmiatając i ustawijąc ołatarzyk.
Wyszedłem za mury
klasztoru i zamarłem oszołomiony bajecznym widokiem. Przede mną rozłożyła się dolina rzeki Debed, otulona zielonymi górami. Wzdłuż kamiennej ściany wiodła ścieżka w górę. W oddali widać było jaskinie w ścianie zieleni. Ruszyłem wzdłuż stromej ściany skały by dojść do
rozpadlin będących źródłem setek spływających w dół strumieni. Tu również
spotkałem miejscową rodzinę, a jej zachowanie wskazywało, że miejsce to było
dla nich święte. Mimo, że chrześcijanie zawitali tu wieki temu, byłem pewien, że miejsce to odwiedzane było jeszcze przed nimi.
Wszedłem w głąb pieczary i włożyłem głowę pod strumyczek. Woda była zimna i czysta. Dawała orzeźwiającą ochłodę Posiedziałem chwilę wśród kapiącej zewsząd wody i ruszyłem w dół, do samochody, by ruszyć ku najlepszemu hotelowi w mieście.