niedziela, 22 grudnia 2013

Armenia. Część V. W drodze do najlepszego hotelu w mieście.


-To będzie najlepszy hotel w mieście –obiecywał Martin wioząc nas przez północną część Armenii. Dawno zniknął gdzieś blichtr Erewania. Mijaliśmy wynędzniałe wioski i rozpadające się fabryki, od lat niczego nie produkujące. Wszechobecny pył pokrywał drzewa i cały świat za oknami. Jak w dawno opuszczonym domu, kurz pożerał wszystko. Tak jakby ludzie przenieśli się gdzie indziej. Tak po części było, a blaszano-drewniane getta Erewania pełne były mieszkańców tych terenów.
Od dłuższego czasu jechaliśmy doliną wzdłuż torów kolejowych. Pod nami szumiał Debebd a gdzieś tam, nad nami, krył się klasztor Kobajr. Ostatni przystanek przed noclegiem.
Miejscowość nie była oznaczona drogowskazem, więc kierując się intuicją, Martin zjechał  w bok i zaparkował przy opuszczonym budynku stacyjki kolejowej. To na pewno było tutaj. Jedyna dróżka prowadziłą w górę. Nade mną, wśród powodzi zieleni, rozrzucone były biedne domki. Ścieżka walczyła uparcia z ekspansywnymi roślinami, które codziennie szturmowały jej przestrzeń. Było gorąco i duszno, a woda spływająca strużkami z góry tworzyła grząskie błoto, w którym zapadały się buty.
Wieś była spełnieniem marzeń o raju na ziemi. Rzadko stojące na wzgórzu domy wyglądały zza okrywających je drzew i pnączy. Gdzie jeszcze spotkać można gęsi pływające w małej bali, świnie taplające się radośnie w błocie i pozdrawiających przechodniów ludzi? Zaledwie 50 metrów nad drogą świat gęstej zieleni pokonał świat kurzu i dał wytchnienie znużonym oczom.
Stojąca przed jednym z domów kobieta sprzedawała orzechy włoskie w małym foliowym woreczku. Kupiliśmy trochę o ona poczęstowała nas ciastem i chciała zaprosić na kawę. Trudy życia nie zniszczyły jej pięknej twarzy. Powiedziała, że nazywa się Chan i pochodzi z prastarego rodu, który przywędrował gdzieś z głębi Azji. Na tarasie, tuż za nią, chichotały dwie czarnowłose dziewczynki. Czyżby chodziło o potomkinie Czyngis-chana? Myśl nie była wcale absurdalna. Władca wszystkich Mongołów był nie tylko wielkim wojownikiem i strategiem. W alkowie bił również wszelkie rekordy. Jego żołnierze zabijali wszystkich w zdobytych miastach, ale oszczędzali najpiękniejsze kobiety, wiedząc, że należą do wodza. Podobno rzadko zadawalał się jedną niewiastą podczas nocy a jego potęga i władza powodowały, że liczne dzieci zrodzone z tych uciech, cieszyły się poważaniem i rozmnażały dalej w najlepsze. W całym dawnym Imperium żyli jego potomkowie. Trudno to dziś udowodnić w 100%, ale ślady w chromosomach wskazują, że 16 mln ludzi z Azji i je obrzeży miało jednego przodka, żyjącego 1000 lat temu. Któż inny, poza Temudżinem, mógłby mieć taką moc rozsiania własnych genów i ich późniejszej ochrony? Odszedłem odprowadzany spojrzeniem wielkich czarnych oczu. Teraz dostrzegłem w nich intelegencję i przebiegłość.
Szedłem dalej. Za wioską pasły się młode byczki, a ścieżka wyłożona była kamiennymi płytami. Wszędzie leżały porozrzucane kamienne bloki, resztki dawnych budowli, a po chwili zobaczyłem wiekowe chaczkary. Gdy podniosłem głowę, ujrzałem wznoszącą się nade mną ściana klasztoru. Niewiele z niego zostało. Wśród walającego się gruzu satłą wieża i ściany zewnętrzne klasztoru. Mimo braku dachu, za ołatrzem zachował się  wspaniały fresk. 

Wydawać się mogło, że w miejscach takich spotkać można jedynie gady i bawiące się miejscowe dzieciaki. Tak jednak nie było. Miejsce otoczone było dzisiaj kultem. Chaczkary starannie wyciagnięte z kamieni i ustawione w pozycji pionowej. W paru zakamarkach stały święte obrazki przyozdobione świeczkami i zwiędłymi kwiatami. Wśród ruin krząttała się ormiańska rodzina, która przywitała nas uśmiachami. Porządkowali jdną z naw, zmiatając i ustawijąc ołatarzyk.

Wyszedłem za mury klasztoru i zamarłem oszołomiony bajecznym widokiem. Przede mną rozłożyła się  dolina rzeki Debed, otulona zielonymi górami. Wzdłuż kamiennej ściany wiodła ścieżka w górę. W oddali widać było jaskinie w ścianie zieleni.  Ruszyłem wzdłuż stromej ściany skały by dojść do rozpadlin będących źródłem setek spływających w dół strumieni. Tu również spotkałem miejscową rodzinę, a jej zachowanie wskazywało, że miejsce to było dla nich święte. Mimo, że chrześcijanie zawitali tu wieki temu, byłem pewien, że miejsce to odwiedzane było jeszcze przed nimi. 

Wszedłem w głąb pieczary i włożyłem głowę pod strumyczek. Woda była zimna i czysta. Dawała orzeźwiającą ochłodę  Posiedziałem chwilę wśród kapiącej zewsząd wody i ruszyłem w dół, do samochody, by ruszyć ku najlepszemu hotelowi w mieście.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz