niedziela, 24 listopada 2013

Turcja. Cześć XX. Droga, droga, droga ...


Ponad 7000 km, w tym większość w Turcji, często 500-600 km dziennie. Tak więc Droga. Koniecznym stało się poświęcenie jej kolejnego rozdziału. Opustoszałe miasteczka, wysokie góry, spalone słońcem stepy i dwie kreski ciągnące się aż po horyzont. Doświadczenia, w naszej części Europy, nie spotykane.


Od granic Turcji jechałem trzypasmową drogą. Doskonała nawierzchnia i pustka. Do Stambułu jeszcze duży ruch, samo miasto to wielogodzinne korki, potem zatłoczona droga wzdłuż morza Marmara. Dalej już tylko pojedyncze samochody i w zasadzie tureckie rejestracje. Poruszaliśmy się z miasta do miasta, prawie codziennie zmieniając miejsce, krajobrazy za oknem przesuwały się jak w kalejdoskopie.
Wszędzie płaciłem się za przejazd specjalną kartą, którą można zakupić przy wjeździe na autostrady. Częste były stacje paliwowe lokalnych marek. Olej napędowy był drogi, nawet bardzo, obecnie nasze ceny doganiają tureckie, ale przygotować się trzeba na ponad 6zł/litr.
Pierwsza część drogi wiodła wzdłuż morza Marmara. Duży tłok i gęste zaludnienie. Miasta łączyły się ze sobą, sprawiając wrażenie jakby Stambuł nigdy się nie kończył. Dookoła wzrastały nowe fabryki, dając świadectwo rosnącej potęgi gospodarczej Turcji. W jednej z miejscowości zjechaliśmy nad samo morze i zjedliśmy śniadanie na jego brzegu. Brzydko i brudno, choć w wodzie pełno dzieci. Na drugiej stronie Morza Marmara piętrzyły się zakłady przemysłowe.
Droga nad Morze Śródziemne to już pusta przestrzeń. Co jakiś czas miasteczko z wysłużonym przystankiem autobusowym. Puste stacje benzynowe z wielkimi placami. Mijaliśmy pojedyncze samochody. Niestety natknęliśmy się także na policję. Na poboczu stał samochód przodem do mojego kierunku jazdy i sprawdzał prędkość radarem, kilometr dalej czekali już policjanci. Mimo małego ruchu udało im się złowić trzy samochody. Za przekroczenie prędkości o 15 km dostałem 140 lir mandatu. Chciałem zapłacić, ale policjanci odmówili przyjęcia gotówki. Kierowca jednego z zatrzymanych samochodów wytłumaczył mi po niemiecku, że mogę zapłacić w najbliższej miejscowości. Mandatu w efekcie nie zapłaciłem do dzisiaj.
Z Side w kierunku Konyi jechaliśmy przez zakurzony, porośnięty wyschnięta trawą step, a także przez przepiękne, dzikie góry. Rzadkie wioski wyglądały na wymarłe. Zatrzymaliśmy się w przydrożnych barze, gdzie byliśmy jedynym klientem. Mimo braku ruchu obsługa i jedzenie okazały się świetne. Przed barem przejeżdżały stare pickupy jak z amerykańskich filmów a w rogu lokalu stały trzy wysłużone fotele masujące, w których można było się zrelaksować przez dalszą jazdą.

Droga z Konyi do Kapadocji to prawie pustynia. Piasek był słony i nie bardzo chciało na nim cokolwiek rosnąć. Pod drodze dwie atrakcje. Pierwsza to stary karawanseraj w Sultanhani. Warto zatrzymać się na chwilę i pospacerować w chłodnych, ciemnych wnętrzach. Zwraca uwagę również sama bryła budynku, przypominająca bardziej twierdzę. Miejsce to było dawnej niespokojne i często trzeba było bronić się przed różnymi bandami chcącymi złupić podróżnych. Drugie miejsce, które chciałem odwiedzić, to wyschnięte, słone jezioro. Ze szczątkowej mapy wynikało, że znajduje się ono dość daleko od głównej drogi. W pewnym momencie wjechałem więc w step wzniecając chmury kurzu. Przejechaliśmy parę kilometrów, ale pustka ciągnęła się w nieskończoność. Nie udało się dojechać do jeziora, niestety musiałem zrezygnować.

Samochód często prowadziła moja żona. Na mijanych, tureckich kierowców działało to jak płachta na byka, momentalnie przyspieszali. Po drodze dochodziło do pasjonujących wyścigów. Kobieta jako kierowca miała też swoje niewątpliwe zalety, po raz kolejny, to ona dała się złapać się na radar, tym razem wystarczył jednak uśmiech i trzepotanie rzęsami. Policjant zrezygnował z ukarania mojej żony, dobrotliwie machając ręka.

Z Kapadocji nad Morze Czarne droga była już znacznie gorsza. Na domiar złego chciałem skrócić trasę i przejechać boczna drogą. Cóż, po kilkunastu kilometrach odkryłem swój błąd. Asfalt zamienił się w polną drogę, wąską i krętą, wijącą się to w górę to w dół. Dodatkowo, często z naprzeciwka nadjeżdżały ciężarówki. Szerokość drogi uniemożliwiała minięcie się i ja, jako słabszy, musiałem cofać do pierwszej zatoczki. Trudy wynagrodził widok pól ryżowych i „przebiegające” przez drogę żółwie.
Na drogach tureckich czułem się jak w amerykańskich filmach. Pustka, żar i kurz i pasek asfaltu ciągnący się aż po horyzont. Jazda sama w sobie była przygodą, którą syciłem się każdego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz