Ponad 7000 km, w tym większość w
Turcji, często 500-600 km dziennie. Tak więc Droga. Koniecznym stało się
poświęcenie jej kolejnego rozdziału. Opustoszałe miasteczka, wysokie góry,
spalone słońcem stepy i dwie kreski ciągnące się aż po horyzont. Doświadczenia,
w naszej części Europy, nie spotykane.
Od granic Turcji jechałem
trzypasmową drogą. Doskonała nawierzchnia i pustka. Do Stambułu jeszcze duży
ruch, samo miasto to wielogodzinne korki, potem zatłoczona droga wzdłuż morza
Marmara. Dalej już tylko pojedyncze samochody i w zasadzie tureckie
rejestracje. Poruszaliśmy się z miasta do miasta, prawie codziennie zmieniając
miejsce, krajobrazy za oknem przesuwały się jak w kalejdoskopie.
Wszędzie płaciłem się za przejazd
specjalną kartą, którą można zakupić przy wjeździe na autostrady. Częste były stacje
paliwowe lokalnych marek. Olej napędowy był drogi, nawet bardzo, obecnie nasze
ceny doganiają tureckie, ale przygotować się trzeba na ponad 6zł/litr.
Pierwsza część drogi wiodła
wzdłuż morza Marmara. Duży tłok i gęste zaludnienie. Miasta łączyły się ze
sobą, sprawiając wrażenie jakby Stambuł nigdy się nie kończył. Dookoła
wzrastały nowe fabryki, dając świadectwo rosnącej potęgi gospodarczej Turcji. W
jednej z miejscowości zjechaliśmy nad samo morze i zjedliśmy śniadanie na jego
brzegu. Brzydko i brudno, choć w wodzie pełno dzieci. Na drugiej stronie Morza
Marmara piętrzyły się zakłady przemysłowe.
Droga nad Morze Śródziemne to już
pusta przestrzeń. Co jakiś czas miasteczko z wysłużonym przystankiem
autobusowym. Puste stacje benzynowe z wielkimi placami. Mijaliśmy pojedyncze
samochody. Niestety natknęliśmy się także na policję. Na poboczu stał samochód
przodem do mojego kierunku jazdy i sprawdzał prędkość radarem, kilometr dalej
czekali już policjanci. Mimo małego ruchu udało im się złowić trzy samochody.
Za przekroczenie prędkości o 15 km dostałem 140 lir mandatu. Chciałem zapłacić,
ale policjanci odmówili przyjęcia gotówki. Kierowca jednego z zatrzymanych
samochodów wytłumaczył mi po niemiecku, że mogę zapłacić w najbliższej miejscowości.
Mandatu w efekcie nie zapłaciłem do dzisiaj.
Z Side w kierunku Konyi
jechaliśmy przez zakurzony, porośnięty wyschnięta trawą step, a także przez
przepiękne, dzikie góry. Rzadkie wioski wyglądały na wymarłe. Zatrzymaliśmy się
w przydrożnych barze, gdzie byliśmy jedynym klientem. Mimo braku ruchu obsługa
i jedzenie okazały się świetne. Przed barem przejeżdżały stare pickupy jak z
amerykańskich filmów a w rogu lokalu stały trzy wysłużone fotele masujące, w
których można było się zrelaksować przez dalszą jazdą.
Droga z Konyi do Kapadocji to
prawie pustynia. Piasek był słony i nie bardzo chciało na nim cokolwiek rosnąć.
Pod drodze dwie atrakcje. Pierwsza to stary karawanseraj w Sultanhani. Warto
zatrzymać się na chwilę i pospacerować w chłodnych, ciemnych wnętrzach. Zwraca
uwagę również sama bryła budynku, przypominająca bardziej twierdzę. Miejsce to
było dawnej niespokojne i często trzeba było bronić się przed różnymi bandami
chcącymi złupić podróżnych. Drugie miejsce, które chciałem odwiedzić, to wyschnięte,
słone jezioro. Ze szczątkowej mapy wynikało, że znajduje się ono dość daleko od
głównej drogi. W pewnym momencie wjechałem więc w step wzniecając chmury kurzu.
Przejechaliśmy parę kilometrów, ale pustka ciągnęła się w nieskończoność. Nie
udało się dojechać do jeziora, niestety musiałem zrezygnować.
Samochód często prowadziła moja
żona. Na mijanych, tureckich kierowców działało to jak płachta na byka,
momentalnie przyspieszali. Po drodze dochodziło do pasjonujących wyścigów.
Kobieta jako kierowca miała też swoje niewątpliwe zalety, po raz kolejny, to
ona dała się złapać się na radar, tym razem wystarczył jednak uśmiech i
trzepotanie rzęsami. Policjant zrezygnował z ukarania mojej żony, dobrotliwie
machając ręka.
Z Kapadocji nad Morze Czarne
droga była już znacznie gorsza. Na domiar złego chciałem skrócić trasę i
przejechać boczna drogą. Cóż, po kilkunastu kilometrach odkryłem swój błąd.
Asfalt zamienił się w polną drogę, wąską i krętą, wijącą się to w górę to w
dół. Dodatkowo, często z naprzeciwka nadjeżdżały ciężarówki. Szerokość drogi
uniemożliwiała minięcie się i ja, jako słabszy, musiałem cofać do pierwszej
zatoczki. Trudy wynagrodził widok pól ryżowych i „przebiegające” przez drogę
żółwie.
Na drogach tureckich czułem się
jak w amerykańskich filmach. Pustka, żar i kurz i pasek asfaltu ciągnący się aż
po horyzont. Jazda sama w sobie była przygodą, którą syciłem się każdego dnia.