Przepełniona do niemożliwości
marszrutka oferowała wolne miejsca jedynie na podłodze. Jechaliśmy, a za oknem
roztaczał się widok, jak z post-apokaliptycznych gier. Bo też apokalipsa
wydarzyła się tu naprawdę. I choć spowodował ją nie wybuch atomowy, lecz rozpad
Imperium, skutki były podobne -pył, rozpadające się wioski i zrujnowane,
opuszczone fabryki. Co jakiś czas straszyły rdzewiejące żelastwa nieczynnych
przydrożnych barów i stacji benzynowych. W końcu dotarliśmy do stolicy i
kolejnymi marszrutkami pojechałem do dworca kolejowego, skąd odjeżdżały busiki
do Khor Virap.
Potężny plac przed dworcem zdobił
pomnik jeźdźca z mieczem i duża fontanna. Czarnowłose dzieci kąpały się w niej,
wylegując się potem na słońcu. Z boków
budynku i w przejściach podziemnych ulokowały się wszędobylskie bazary. Nad
wszystkim górował obelisk zakończony czerwoną gwiazdą.
Z tyłu dworca był plac,
na którym zbierały się marszrutki i autobusy. Paliwo było drogie, więc wszystko
co mogło jeździło na gaz, umieszczając baterie butli na dachach posowieckich
pojazdów.
Czekając na odjazd zdecydowałem się na kawę z automaty. Ona również
miał swój egzotyczny wymiar. Po wrzuceniu monety, do umieszczonego w obręczy
imbryczka wpadło trochę zmielonej kawy, a następnie z góry pociekła gorąca
woda. Po krótkim zaparzaniu, imbryczek przechylił się wlewając swą zawartość do
podstawionego plastikowego kubka. Urzekła mnie prostota urządzenia, stworzonego
w innym, równoległym do naszego świecie.
Kierowca podał mi godzinę odjazdu.
I rzeczywiście, wyjechaliśmy o oznaczonej porze. Krajobraz zmienił się, a
upadające przedmieścia zostały zastąpione przez żyzne pola. Po pół godzinie
zobaczyłem odległy szczyt –Ararat, a na jego tle -Khor Virap. U podnóży
świątyni rozciągał się cmentarz. Z daleka wyglądał na porzucony. Na jałowej
ziemi ktoś chaotycznie rozrzucił granitowe nagrobki z płaskorzeźbami
przedstawiających drogich zmarłych w różnych pozach: siedzących na krześle,
przy samochodzie, uśmiechających się do patrzących. Groby otaczano niskimi
płotkami. Nikt nie dbał o to miejsce, a rachitycznej roślinności udało się
przerosnąć zmurszałe murki.
W miejscu, gdzie cmentarz
podchodził pod mur świątyni, na wyschniętych krzakach odwiedzający wieszali
kolorowe gałganki. Podobne spotykałem w Gruzji, Rumunii czy Bułgari. Tam były
to biało czerwone szmatki związane ze świętem Martisor, co symbolizowały tutaj -nie
wiem. Pradawny mem opanował południowy wschód Europy i przetrwał tysiąclecia.
Ruszyłem ścieżką w górę, mijając
po drodze brodatego obdartusa z oczami szaleńca, który bełkotem zachęcał do
wypuszczenia w górę trzymanego przez niego w klatce gołębia. Wszedłem za mury
Khorn Virap i przystanąłem na nich. Przede mną wznosił się Ararat. To na tej,
ponad pięciotysięcznej, górze mieszkali dawni, przedchrześcijańscy bogowie
Ormian. To gdzieś na jej zboczach leżą szczątki Arki Noego. Patrzyłem na górę,
stojąc obok rodziców z synem. W ich oczach widziałem żal za utraconą częścią
własnej tożsamości, wydarty im przez Turcję. Podobnie musieli czuć się Grecy
odwiedzający Hagia Sophię w Konstantynopolu/Stambule.
Bliźniacze szczyty wydawały się
bliskie. Ot, wsiąść na rower i w godzinkę można do nich dojechać. Ale nie było
to możliwe. Zieloną równinę rozdzierał wysoki płot zakończony drutem
kolczastym. Przed nim ciągnął się pas zaoranej ziemi. Co jakiś czas ponad trawy
wyrastały wieże strażnicze. Zimna wojna wraz z żelazną kurtyną przesunęła się
daleko na wschód, a wzajemna niechęć płonąć będzie jeszcze przez długie lata.
Turcja nie jest gotowa uznać ludobójstwa Ormian i trudno sobie dzisiaj
wyobrazić w tym kraju zmiany, które by to umożliwiły, a bez tego nie sposób
mówić o zbliżeniu tych dwóch sąsiadów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz