wtorek, 20 sierpnia 2013

Armenia. Część II. Khor Virap –cień Araratu.


Przepełniona do niemożliwości marszrutka oferowała wolne miejsca jedynie na podłodze. Jechaliśmy, a za oknem roztaczał się widok, jak z post-apokaliptycznych gier. Bo też apokalipsa wydarzyła się tu naprawdę. I choć spowodował ją nie wybuch atomowy, lecz rozpad Imperium, skutki były podobne -pył, rozpadające się wioski i zrujnowane, opuszczone fabryki. Co jakiś czas straszyły rdzewiejące żelastwa nieczynnych przydrożnych barów i stacji benzynowych. W końcu dotarliśmy do stolicy i kolejnymi marszrutkami pojechałem do dworca kolejowego, skąd odjeżdżały busiki do Khor Virap.

Potężny plac przed dworcem zdobił pomnik jeźdźca z mieczem i duża fontanna. Czarnowłose dzieci kąpały się w niej, wylegując się potem na słońcu. Z  boków budynku i w przejściach podziemnych ulokowały się wszędobylskie bazary. Nad wszystkim górował obelisk zakończony czerwoną gwiazdą.

Z tyłu dworca był plac, na którym zbierały się marszrutki i autobusy. Paliwo było drogie, więc wszystko co mogło jeździło na gaz, umieszczając baterie butli na dachach posowieckich pojazdów.
Czekając na odjazd zdecydowałem się na kawę z automaty. Ona również miał swój egzotyczny wymiar. Po wrzuceniu monety, do umieszczonego w obręczy imbryczka wpadło trochę zmielonej kawy, a następnie z góry pociekła gorąca woda. Po krótkim zaparzaniu, imbryczek przechylił się wlewając swą zawartość do podstawionego plastikowego kubka. Urzekła mnie prostota urządzenia, stworzonego w innym, równoległym do naszego świecie.

Kierowca podał mi godzinę odjazdu. I rzeczywiście, wyjechaliśmy o oznaczonej porze. Krajobraz zmienił się, a upadające przedmieścia zostały zastąpione przez żyzne pola. Po pół godzinie zobaczyłem odległy szczyt –Ararat, a na jego tle -Khor Virap. U podnóży świątyni rozciągał się cmentarz. Z daleka wyglądał na porzucony. Na jałowej ziemi ktoś chaotycznie rozrzucił granitowe nagrobki z płaskorzeźbami przedstawiających drogich zmarłych w różnych pozach: siedzących na krześle, przy samochodzie, uśmiechających się do patrzących. Groby otaczano niskimi płotkami. Nikt nie dbał o to miejsce, a rachitycznej roślinności udało się przerosnąć zmurszałe murki.
W miejscu, gdzie cmentarz podchodził pod mur świątyni, na wyschniętych krzakach odwiedzający wieszali kolorowe gałganki. Podobne spotykałem w Gruzji, Rumunii czy Bułgari. Tam były to biało czerwone szmatki związane ze świętem Martisor, co symbolizowały tutaj -nie wiem. Pradawny mem opanował południowy wschód Europy i przetrwał tysiąclecia.

Ruszyłem ścieżką w górę, mijając po drodze brodatego obdartusa z oczami szaleńca, który bełkotem zachęcał do wypuszczenia w górę trzymanego przez niego w klatce gołębia. Wszedłem za mury Khorn Virap i przystanąłem na nich. Przede mną wznosił się Ararat. To na tej, ponad pięciotysięcznej, górze mieszkali dawni, przedchrześcijańscy bogowie Ormian. To gdzieś na jej zboczach leżą szczątki Arki Noego. Patrzyłem na górę, stojąc obok rodziców z synem. W ich oczach widziałem żal za utraconą częścią własnej tożsamości, wydarty im przez Turcję. Podobnie musieli czuć się Grecy odwiedzający Hagia Sophię w Konstantynopolu/Stambule.

Bliźniacze szczyty wydawały się bliskie. Ot, wsiąść na rower i w godzinkę można do nich dojechać. Ale nie było to możliwe. Zieloną równinę rozdzierał wysoki płot zakończony drutem kolczastym. Przed nim ciągnął się pas zaoranej ziemi. Co jakiś czas ponad trawy wyrastały wieże strażnicze. Zimna wojna wraz z żelazną kurtyną przesunęła się daleko na wschód, a wzajemna niechęć płonąć będzie jeszcze przez długie lata. Turcja nie jest gotowa uznać ludobójstwa Ormian i trudno sobie dzisiaj wyobrazić w tym kraju zmiany, które by to umożliwiły, a bez tego nie sposób mówić o zbliżeniu tych dwóch sąsiadów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz