poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Armenia. Część III. Jazydzi -przyjaźni czciciele szatana.


Jechaliśmy już kilka godzin. Taksówkarz Martin i nasza szóstka w pięcioosobowej taksówce. Kamienisty, jałowy płaskowyż w oddali przechodził w góry. Gdzieś w tych okolicach, na północ od jeziora Sevan, żyją jedni z najbardziej tajemniczych mieszkańców Zakaukazia -Jazydzi. Przez wieki wzbudzali lęk swoich sąsiadów, którzy uważali ich za czcicieli szatana. Poniekąd rzeczywiście nimi byli. Ich religia, zrodzona w centrum irackiego Kurdystanu, synkretyzowała wszystko co możliwe: chrześcijaństwo, islam, gnostycyzm, nestorianizm czy wręcz pogaństwo. Podobnie jak w gnostycyzmie, twórcą świata nie był sam Bóg (ten nie interesował się ludźmi), lecz jego wysłannik Melek Taus –Anioł Paw. I jak w chrześcijaństwie Szatan, tak tutaj Melek Taus zbuntował się przeciwko Bogu. Ukarany przez Pana zrozumiał jednak bezmiar swych błędów i płakał przez siedem tysięcy lat, gdy wreszcie Bóg mu przebaczył. Tak więc rzeczywiście Szatan, ale czy Książe Zła? Do tej mozaiki dołóżmy jeszcze- Mahometa jako proroka, Jezus jako anioła, i reinkarnację będącą jednym z elementów wiary. Nic dziwnego, że wzbudzali powszechną nieufność.
Jazydzi są częścią narodu kurdyjskiego, choć oni sami uważają się czasem za odrębną nację. Głównym ich skupiskiem jest iracki Mosul, ale żyją też w Iranie, Turcji, Gruzji i Armenii. Nie mają w zasadzie świątyń i modlą się pod gołym niebem. Tradycyjnie zajmują się pasterstwem i uprawą ziemi, inne zajęcia uważając za nieczyste. Ubierają się prosto i skromnie, unikając błękitnego koloru. Kobiety mają odkryte twarze, a mężczyźni noszą długie wąsy.
Ciągnące się nadziemnie instalacje
-A czy są tu gdzieś Jazydzi? –zaryzykowałem pytanie do Martina
-Jazdy? Kurdowie? –upewnił się-Mieszkają w następnej wiosce. Jeśli chcesz, zatrzymamy się tam.
Nie spodziewałem się, że jeden z nieśmiało sformułowanych w Polsce celów podróży, uda się zrealizować tak łatwo. Byłem podniecony patrząc przez okno taksówki, gdy dotarliśmy do wioski. W swojej biedzie nie odróżniała się od innych mijanych przez nas wcześniej. Może tylko było jeszcze biedniej, bardziej błotniście i chaotycznie. Zatrzymaliśmy się i ruszyłem między domy. Martin został przy samochodzie, a z jego miny wyczytałem, że nie uważa tego miejsca za szczególnie bezpiecznego.
Jazydzkie gospodarstwo.
Domy rozrzucone były bez żadnego planu, w niczym nie przypominając chłodnej elegancji pruskich założeń, powszechnym w moich stronach. Błotniste dróżki i ścieżki kręciły się pomiędzy rozpadającymi się chałupami, chwastami i resztkami starych maszyn rolniczych. W kałużach taplały się kaczki. Między domami i nad ścieżkami, na wysokości 3-4 m biegły skorodowane rurki z gazem. Budynki pozlepiane były z wszelkich dostępnych materiałów. Trochę kamienia, pustaków, drewna. Nieotynkowane i kryte pogiętą blachą lub eternitem.
Hipermarket, dziś niestety zamknięty
Był też zamknięty sklep, w baraku zbitym z desek i blachy, ozdobiony reklamą papierosów. Uderzała tymczasowość tego miejsca. Widać było, że osada istnieje od dawna, jednak wszystko wyglądało na naprędce zbudowane i nigdy nie poprawione.
Konstruktorka piramid
Otoczenie było wyjątkowo nieprzyjazne i ludzie przycupnęli tu w ciągłej gotowości do ruszenia dalej.  Wszędzie mijałem, układane w piramidy, stosy krowich placków. Wszystkie miały podobny kształt, różniły się tylko wysokością (pomiędzy niskimi, metrowymi, wyrastały potężne trzymetrowe kopce) i pieczołowitością wykonania. Po chwili spotkałem jedną z konstruktorek piramid, starsza kobietę o pięknej twarzy, układającą odchody w towarzystwie małego chłopca. Ubrana była w czarną spódnicę, ciemna bluzkę i chustę na głowie. Gdy robiłem jej zdjęcia, nie unikała mojego wzroku, uśmiechała się i chętnie pozowała a potem spytała, czy mogę dla niej wyciągnąć z fotografię z aparatu. Po krótkiej rozmowie wyjaśniła przeznaczenie tajemniczych piramid. Zimy bywały tu srogie a jak okiem sięgnąć nie było widać drzew. Tak więc suszone krowie placki są jednym z niewielu dostępnych paliw do piecyków.

Wszyscy spotykani ludzie pozdrawiali mnie przyjaźnie, niektórzy, mimo biedy, zapraszali na herbatę. Wąsaty mężczyzna siedzący przed jedną z chat spytał mnie o miejsce pochodzenia. O dziwo Polska była mu znana z racji sąsiedztwa z Niemcami, gdzie również była duża mniejszość jazydzka. Chciałem wiedzieć czy jest Jazydą.
-Tak-odpowiedział-wszyscy u nas są Jazydami.
-A gdzie się modlicie?
-Wszędzie. Bóg jest wszędzie. –wskazał szerokim ruchem na niebo i otaczające wioskę przestrzenie.
-A nie macie jakiegoś kościoła?
-Ach, najbliższy jest chyba w Turcji.

Nie mogłem zrozumieć jak udało im się przetrwać tysiąc lat na tych ziemiach wśród powszechnej wrogości i niezrozumienia. Jak udało im się zachować własną odrębność bez praktycznego istnienia kultury pisanej. Ta oczywiście istnieje. Jest Księga Objawienia i Czarna Księga, znane tylko wąskiej kaście kapłanów. Tu na armeńskiej wyżynie, na pewno żaden kapłan nie mieszka.
Chwilę pogawędziłem jeszcze z mężczyzną i wróciłem do taksówki, widząc z daleka, nerwowe dreptanie Martina. Miałem nadzieję, że uda mi się odwiedzić jeszcze kiedyś tę wioskę i dłużej porozmawiać z Jazydami, którzy okazali się bardzo przyjaznymi czcicielami Szatana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz