wtorek, 3 września 2013

Turcja. Cześć VI. Konya, czyli fundamentalizm po turecku.


Do Konyi przyciągnęła mnie sława najbardziej ortodoksyjnego miasta Turcji. Chciałem zobaczyć jak daleko posuwa się turecki islam. Czy spotkam kobiety w czadorach i brodatych mężczyzn o ognistych spojrzeniach? Z drugiej strony, to przecież miasto łagodnego mistyka Mevlany. Przywędrował on tutaj wraz z rodziną na początku XIII wieku, gdy jego ojciec zdecydował się opuścić Chorezm w obawie przed Dżyngis Chanem. To tu młody Rumi wstąpił na ścieżkę sufi, by po wielu latach stać się jednym z największych myślicieli islamu i jednym z największych poetów Turcji. Sednem myśli Mevlany była miłość do Boga. Poprzez miłość człowiek stawał się częścią idealnej harmonii wszechświata, jedynie poprzez miłość mógł Boga odnaleźć. I nie tylko wyznawcom islamu objawienie to było dane, również czciciele innych religii podążali do zrozumienia, być może tylko bardziej krętą ścieżką. Poeta, mistyk, wzór tolerancji. Do Konyi współczesnej spieszą liczni wierni, by zadumać się w jego sanktuarium. Tak więc, jaka Konya? Tolerancyjna i mistyczna, czy też ortodoksyjna? Nie wiedziałem czego się spodziewać i nie wiedziałem czy znajdę odpowiedzi na moje pytania.
Przewóz towarów.
Od wjazdu polubiłem to miasto, za jego orientalny, odmienny charakter. Uderzyła intensywność ruchu ulicznego. W stosunku do poprzednio odwiedzanych miejsc, inni byli też uczestnicy ruchu. Na ulicy obok zwykłych samochodów osobowych, sunęły skutery załadowane po brzegi towarami lub wiozące czteroosobową rodzinę, obok ciężarówki objuczone bardziej niż wydawałoby się to możliwe, pomiędzy nimi uliczni sprzedawcy ciągnący swoje wózki i trójkołowe motorki ze skrzynią do przewozu towarów. Wszystko to bardziej przypominało gwarne Indie niż centra miast z naszej części Europy. 
Zatrzymaliśmy się w pobliżu bazaru, w dzielnicy pełnej gwaru i pośpiechu. Przez okno hotelu obserwowałem ludzi, kłębiących się jak mrówki. 
Samo miasto na pierwszy rzut oka nie wydawało się szczególnie religijne, różnice tkwiły jednak w drobnych szczegółach. Tutaj nie tyle ciężko było zjeść cokolwiek za dnia -tutaj było to prawie niemożliwe. Nadgorliwi restauratorzy zakrywali witryny swoich zamkniętych przybytków szarym papierem, by nie drażnić bogobojnych mieszkańców. Alkohol, cóż… udało mi się kupić po godzinie poszukiwań. Krążyłem po mieście szukając znajomego szyldu Efez. Pytałem w sklepach, zapytałem też taksówkarza, wzruszył ramionami i odpowiedział: „ Good luck!”. W końcu, zmęczony i zrezygnowany, odkryłem w bocznej bramie mały kiosk, w którym chłopiec sprzedawał kilka butelek piwa i jedną (!) butelkę wina. Skrzętnie zapakował mi ją w czarną , nieprzeźroczystą reklamówkę i podał. To tyle, jeśli chodzi o radykalizm. Jeśli istniał tutaj, to w przekonaniach i postawach mieszkańców, na ulicach nie był specjalnie widoczny.
Baranie głowy, delikatesy.
Następnego dnia ruszyłem do miasta. Żar lał się z nieba, a wszędobylski hałas i kurz męczył mnie z każdą minutą coraz bardziej. Powoli przedzierałem się przez upał do muzeum Mevlany. Z daleka już zobaczyłem autokary. Miejsce te odwiedzane jest zarówno przez wiernych jak i tłumy turystów, przyjeżdżających najczęściej, w ramach fakultatywnych wycieczek, do Konyi i Kapadocji. Kupiłem bilet i ospale poczłapałem w równym rządku zwiedzających. Turyści rozmawiali głośno, robiąc zdjęcia i pospiesznie przemykając przez muzeum, inaczej zachowywali się wierni. W skupieniu przechodzili od grobowca do grobowca, wyciągając dłonie wnętrzem do góry, dotykając grobów lub modląc się. Nad wszystkimi wybrzmiewała łagodna muzyka fletu trzcinowego. Instrument ten miał niebagatelną rolę w obrzędach sufich, a jego jękliwy dźwięk porównywany był do płaczu zagubionej duszy oddzielonej od Boga i pragnącej się z nim złączyć. Sam grób Nauczyciela był najbardziej okazały ze wszystkich. Zatrzymałem się wśród tłumu Turków, myśląc o przyjaznej filozofii leżącego tam człowieka i zastanawiając się, ile z jego myśli przeniknęło do umysłów otaczających mnie ludzi.

Sam kompleks zwieńczony był jedną z najpiękniejszych wież jakie dane było mi zobaczyć, pokryta turkusowymi płytkami górowała nad otoczeniem. Zachwyt budziły też zabytki kaligrafii. Każdy kto czytał „Nazywam się Czerwień” Pamuka, wie jak istotna była to sztuka dla islamu. Długo przyglądałem się miniaturom. Artyści obchodzili w nich zakaz przedstawiania istot żywych, czyniąc z nich część pisma. Postacie zwierząt i ludzi nie przedstawiały najczęściej konkretnych istot, a były obrazem samego ich jestestwa. Tak jak słowo koń odnosi się do wszystkich koni świata, tak jego wizerunek na miniaturze oddaje całą istotę tego, czym jest to zwierzę. W muzeum nie było wielu ksiąg, ale i tych kilka wystarczyło bym przez godzinę delektował się ich pięknem.

Po wyjściu z Muzeum, kupiłem dwie płyty z muzyką fletów i ceramicznego wirującego derwisza dla syna, potem ruszyłem w kierunku Alaettin Camii, meczetu położonego na wzgórzu, którego budowę rozpoczęto w XII wieku. Niestety był zamknięty, ale mój trud wynagrodził wspaniały widok Konyi. Na zielonych trawnikach i długich schodach bawiły się dzieci pod czujnym okiem matek w chustach. Kobiety wyglądały pięknie, spod chust wyglądały duże ciemne oczy, a szczelnie opatulający ich szczupłe ciała strój, pozostawiał duże pole dla wyobraźni. Przez dłuższy czas obserwowałem zabawę ich potomstwa, a potem ruszyłem na bazar, moje ukochane miejsce w każdym tureckim mieście.

Bazar ciągnął się całą dzielnicą, gdzie pomiędzy domami rozwieszono plandeki chroniące przechodniów przed słońcem. Domy były niskie, parterowe lub piętrowe. Każdy zbudowany w innym „stylu”, część niedokończona. Całość tworzyła niesamowity, eklektyczny krajobraz, tak jakby z kawałków budynków, próbować zbudować całe miasto. W sercu targowiska odkryłem wspaniały meczet, drewno połączone z niebiesko-białymi płytkami, pełnymi ornamentów. Przysiadłem w jego wnętrzu, odpoczywając w ciszy i chłodzie. W środku nie było wielu ludzi, co jakiś czas ktoś wchodził, odmawiał modlitwę i ruszał dalej do swoich spraw. Chłonąłem tę atmosferę, tak różną od pełnego pośpiechu miasta.

Gdy wyszedłem zapadał już mrok i nastawał czas posiłku. Nad ulicą unosił się dym z ulicznych knajpek. Okazało się, że wszędobylskie, trójkołowe skutery, mają jeszcze jedno zastosowanie –mogą służyć jako przewoźnie restauracje, zaspokajając łaknienie przechodniów. Biedniejsi przetrząsali śmieci wyrzucone przez sprzedawców, w nadziei znalezienia czegokolwiek do jedzenia. Dzień kończył się, a ja wróciłem do hotelu. Następnego dnia mieliśmy wyruszać do Kapadocji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz