poniedziałek, 9 września 2013

Armenia. Część IV. Sevan i nowi przyjaciele Armenii.


Gdy zjechaliśmy w dół, ujrzałem znajomy widok. Znajomy z dziesiątków turystycznych miejsc. Wzdłuż drogi sznur zaparkowanych samochodów, na parkingu autokary. Pomiędzy straganami z pamiątkami, budami z jedzeniem i górującym nad wszystkim kościołem, krążył tłum spoconych wycieczkowiczów.
Bladzi Rosjanie i wąsaci Persowie pięli się na wzgórze by zanurzyć się w chłodnym mroku świątyni. W małym wnętrzu tłoczył się pstrykający zdjęcia tłumek. Większość przyglądała się z zaciekawieniem trwającej w pobliżu ołtarza religijnej ceremonii. Wyglądało to jak scenka z centrum któregoś z europejskich miast. Uliczni artyści odgrywali swoje sztuczki a dookoła stoją jedzący lody przechodnie. Tu jednak przedstawienie odgrywała czteroosobowa rodzina, dziecko będące obiektem obrzędu i czarnobrody kapłan. Patrząc na nich zastanawiałem się jak udaje im się zachować skupienie wśród hałasujących turystów.
Na zewnątrz kobiety w chustach robiły sobie zdjęcia na tle wiekowych chaczkarów. Pejzaż w oddali wypełniało jezioro Sewan, jedno z najwyżej położonych jezior świata. Podobno nazwa powstała z tęsknoty Ormian za ukochanym jeziorem Wan, kiedy znalazłszy się tutaj nazwali błękitne wody Sewan, Czarny Wan.
Jezioro cudem uniknęło śmierci będącej losem morza Aralskiego, które prawie w całości wykrwawiło się nawadniając uprawy bawełny Azji Środkowej. Tu również radziecka myśl techniczna zbudowała sieć kanałów nawadniających pola Armenii. Woda obniżyła się o 20 m, do czasu gdy projekt przerwano. Dziś pozostała na tym poziomie. Wzgórze na którym teraz stałem było kiedyś wyspą. Podobnym do Alcatraz miejscem zsyłki. W kamiennych budynkach mieszkali mnisi wydaleni z Eczmiadzynu. Surowość klimatu na 2000 m n.p.m. uzupełniała surowość reguły klasztornej. Przebywający tu mężczyźni nie mogli jeść mięsa, pić wina i rozmawiać z kobietami. Nie warto było zadzierać w Katolikosem –z, będącego centrum politycznym i religijnym, armeńskiego Watykanu być zesłanym w to niegościnne miejsce. Źle rozegrana dworska intryga, nieodpowiednie zdanie w nieodpowiednim miejscu czy inna wina mogła spowodować wygnanie. Esteci, którzy z pewnością również wśród nich się znajdowali, oczarowani w pierwszej chwili urodą jeziora, mogli wmawiać sobie, że to odmiana na lepsze. Jednak już parę dni potem zachwyt ustępował miejsce codziennej monotonii. Większość z nich, po paru latach, odnajdywało w sobie wewnętrzny spokój i zajmowała się kopiowaniem ksiąg i ziołolecznictwem. Niektórym, być może, dane było wrócić do Eczmiadzyna i ci służyli jeszcze wierniej, w strachu przed powrotem, czasami nosząc w sercu ulotną tęsknotę za utraconym rytmem i spokojem.
Zszedłem na dół z myślą o kąpieli. Przejrzysta toń kusiła z daleka. Jej błękit ciągnął się po widnokrąg. W wodzie widziałem nielicznych pływających, skutery wodne i inne atrakcje godne podobnych miejsc. Na jednej z przyhotelowych plaż udało mi się znaleźć miejsce pod drzewkiem, pomiędzy popijającymi piwko Rosjanami a plotkującym Rosjankami. Zanurzyłem stopę w jeziorze i zrozumiałem, dlaczego tak niewiele osób zażywa kąpieli, woda była bardzo zimna. Nie na tyle jednak by odmówić rozgrzanemu ciału ochłody.

Obok znajdowała się przystań stateczków, z której dobiegał gwar i głośna muzyka. Zziębnięty dłuższym pływaniem ruszyłem w tamtą stronę. Gdyby nie charakterystyczna, perska uroda, niczym nie odróżnialiby się od Ormian. Pod zadaszeniem z zespawanych stalowych rurek, pokrytych odpadającą płatami farbą, usadowili się mężczyźni. Popijając herbatę klaskali w rytm muzyki i patrzyli na dwóch tańczących po środku. Po chwili zamieniła ich dwójka następnych. Przestrzeń pełna była dźwięków i ruchu. Radość nie była wymuszona. Parę metrów dalej, na plaży, bawiło się mieszane towarzystwo. Młodzi mężczyźni i kobiety poruszali się w takt płynących dźwięków. Panie ubrane były w topy, krótkie spodenki, a nawet w bikini. Ruchy ich ciała przypominały grację wschodnich tancerek brzucha. Trudno było dostrzec w tych ludziach przybyszy z ortodoksyjnie islamskiej republiki ajatollahów. Według taksówkarza, z którym przyjechaliśmy tutaj, dziesiątki autokarów co dzień przywozi Irańczyków do Armenii, by ci bawili się swobodnie i upijali, nagle tak łatwo dostępnym, alkoholem.
Skąd ta miłość między narodami, kulturowo tak bardzo odległymi? Z jednej strony liberalne, najstarsze chrześcijańskie Państwo świata (ciut może jedynie z posmakiem autorytaryzmu), z drugiej religijna dyktatura będąca w konflikcie z całym zachodem. By to zrozumieć, trzeba przyjrzeć się najpierw regionowi. Armenia graniczy z Gruzją, Azerbejdżanem, Turcją i Iranem. Wśród tych czterech Państw jedynie z Iranem nie ma toczy żadnych sporów. Turcja -to zamknięta granica i dość świeże jeszcze wspomnienia rzezi i zaboru ormiańskiej ziemi. Gruzja, wydawałoby się, powinna stanowić naturalną partnerkę Armenii. Niestety dzieli te dwa Państwa wielowiekowa rywalizacja na Kaukazie, spór o Dżawachetię (region Gruzji zamieszkały przez Ormian) i diametralnie różna polityka w stosunku do Azerbejdżanu (z tym sąsiadem Gruzja rozwija wymianę handlową i podkreśla wielowiekową przyjaźń) . Dyplomacja azersko-ormiańska w rzeczywistości nie istnieje ani w warstwie werbalnej ani faktycznej. Trudno bowiem utrzymywać dobre stosunki z Państwem, którego ziemie się okupuje.
Pozostaje więc Iran. Państwo te, powinno, wydaje się, utrzymywać dobre stosunki z innymi krajami muzułmańskimi. W tym przypadku tak nie jest. Turcja, to naturalny regionalny rywal i członek NATO. Azerbejdżan natomiast, pozostaje w sojuszu z Turcją i jest w stałym konflikcie z Iranem, ze względu na wielomilionową mniejszość azerską zamieszkującą teren Persji.
Armenia potrzebuje wyrwania się z izolacji, potrzebuje dróg transportu, inwestycji, potrzebuje w końcu zrównoważenia wpływów rosyjskich. To dać może jej tylko potężny sąsiad. Iran potrzebuje zaś rynków zbytu (z powodu embarga nałożonego przez państwa zachodu bardzo zawężonych) i legitymizacji swojej polityki w oczach jak największej części świata. Tak więc przyjaźń jest rozsądnym wyborem dla obu strona i rozkwita w postaci irańskich inwestycji i dobrych stosunków dyplomatycznych. Wszystkiemu temu przygląda się Rosja, choć będąca nieformalnym sojusznikiem Iranu, to nie lubiąca się dzielić władzą nad zdominowanym obszarem z kimkolwiek. Przygląda się też Zachód, widzący, choć w coraz dalszej perspektywie, udział Armenii w strukturach europejskich.

Obecność irańska jest widoczna, choć słabiej niż rosyjska. Turyści masowo napływają do Erewania by pławić się w rozkoszach zachodniej cywilizacji, biznes irański inwestuje w energetykę i budownictwo, a w stolicy pyszni się odremontowany szyicki meczet. Błękitny Meczet jest pamiątką perskiego panowania w Armenii i jedynym tego rodzaju przybytkiem w całym kraju. Jakże różni się on od przyjaznych meczetów Turcji! Świątynia chroniona jest przez armeńską policję i wejście do nie jest bardzo trudne. Przy pierwszym podejściu, mundurowi zaproponowali nam przyjście następnego dnia. Przy drugim, mieliśmy okazję porozmawiać z Irańczykiem z Teheranu. Ten młody profesor anglistyki zapewnił nas o wielkiej otwartości i przyjaźni narodu irańskiego, zaprosił do swojego domu w Teheranie, pouczył o niewłaściwości picia alkoholu (wyczuwszy delikatny zapach piwa, nazwał mnie alkoholikiem i wzbudził poczucie winy wskazując na dziesięcioletniego syna, który musi oglądać upadek ojca) i … nie wpuścił do świątyni, proponując przyjście następnego dnia. Przy trzeciej próbie, byliśmy nieugięci i udało mi się obejrzeć wnętrze szyickiego meczetu oraz przejść się po wewnętrznym ogrodzie świątyni. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz