czwartek, 19 września 2013

Turcja. Część VII. Kapadocja, czyli święci bez twarzy.


Kapadocja odrzucała mnie wizją autokarów pełnych turystów i bezosobowych hosteli, w którym wszyscy mówią w simply English. Przyciągała sławą centrum chrześcijańskiego świata, sławą miejsca, gdzie najdłużej przechowano tradycję dawno upadłego Bizancjum. Postanowiłem zaryzykować, mając nadzieję, że koszmar śródziemnomorskich kurortów, tutaj się nie powtórzy.
Jechaliśmy przez wypłowiałe od słońca pagórki, z których gdzieniegdzie wyłaniały się fantastyczne kształty. Po drodze minęliśmy starszego mężczyznę, dostojnie kroczącego z rękoma z tyłu. Istota idąca przed nim, którą początkowo wziąłem za objuczonego osła, okazała się jego równie wiekową żona uginającą się pod ciężarem ogromnego snopka siana. Wreszcie dotarliśmy do pierwszej miejscowości: Derinkuyu. To tutaj znajdowało się największe podziemne miasto. Zatrzymałem się na parkingu w pobliżu starej bizantyjskiej świątyni. Wybudowana z tufu przypominała swoje ormiańskie siostry. Niestety była zamknięta na wielką zardzewiałą kłódkę. Opuszczony kościół sprawiał równie przygnębiające wrażenie jak rozciągające się wokół zrujnowane miasteczko. Walące się parterowe budynki, upał i tumany kurzu unoszonego przez wiatr.
Na parkingu rozsiadły się stare kobiety o pomarszczonych, ogorzałych twarzach. Próbowały sprzedać turystom własnoręcznie robione laleczki, skarpetki i inne pamiątki. Ruch był niewielki, interes nie wyglądał na zbyt dochodowy. Nagabywały również mnie i w miarę mojego oddalania, podawały coraz niższe kwoty, mając nadzieję, że zdecyduję się zawrócić. W malutkim, kamiennym domu rozgościł się antykwariusz, jego bibeloty w większość wyglądała na repliki. Próbował sprzedać „greckie” monety z wizerunkiem mężczyzny o ogromnym przyrodzeniu. „Turcy mają większego” uśmiechnął się od ucha do ucha. Nawet w taki sposób warto było upokorzyć dawnych władców tej ziemi i pokazać wyższość własnej nacji, która zadomowiła się tutaj na dobre. 
Nie kupiłem niczego i za grupką turystów poszedłem w kierunku podziemnego miasta. Z zewnątrz nic nie zapowiadało wielkości podziemnych korytarzy. Mały budynek krył zejście w dół, w jaskinie wygrzebane w miękkim tufie. Podobno pierwsze podziemne miasta powstawały na tym terenie 2000 lat pne, na pewno jednak istniały w czasach bizantyjskich. Na ziemi tej, nękanej ciągłymi napadami Turków i Arabów, podziemne domostwa dawały poczucie bezpieczeństwa. Miasto które przemierzałem mogło być samowystarczalne przez długi czas. System wentylacji zapewniał świeże powietrze, wodę czerpano ze studni, prowiant wystarczał nawet na pół roku, a potrzeby duchowe zaspokajała podziemna świątynia. Ziemie najeżdżane wciąż przez obcych zwykle tworzą budowle zapewniające schronienie. Tak było i w Rumunii, gdzie powstała cała sieć warownych kościołów, umożliwiających wielomiesięczną obronę w przypadku najazdu. Tak było w gruzińskiej Tuszetii, gdzie kamienne warowne wieże, nie tylko chroniły mieszkańców, ale także poprzez ognie palone na ich szczytach umożliwiały przesłanie ostrzeżenia innym wsiom. Tak było i w Kapadocji, choć tutaj schronienie przybrało wymiar totalny. Schowaj się tak, by wróg nie dowiedział się nawet o twym istnieniu. Dysproporcja sił była tak wielka, że ta taktyka okazała się najrozsądniejsza forma zachowania życia.
Ruszyliśmy dalej, w głąb Kapadocji, chcąc znaleźć nocleg. Mijając kolejne miasteczka dojechaliśmy do Goreme. Miejsce było pełne turystów. W domach, również tych skalnych, rozmieściły się hotele. Kierując się zasobnością portfela wybrałem hostel (niestety…) na uboczu. Położony pomiędzy skałami, poza schludnym pokojem, oferował również basen pełen zimnej wody. We wspólnej sali przewijali się młodzi goście różnych narodowości i anglojęzyczna obsługa lokalu. Postanowiłem wybrać się następnego dnia do osławionego skansenu, by obejrzeć najlepiej zachowane skalne kościoły. W środku nocy obudziło mnie walenie bębnów, które znałem już z Bursy. Tym razem trwało ono dłużej nie pozwalając na spokojny sen.
Wstałem rano, by zdążyć na otwarcie i być przed tłumem turystów nadjeżdżających znad morza. Kupiłem bilet i wszedłem do środka. Niestety, pięć minut później zamknięty teren wypełnił się zawartością kilku autokarów. Próbowałem obejrzeć niektóre z sanktuariów, jednak ilość ludzi praktycznie to uniemożliwiała. Malutkie kościółki wypełniały się szybko Japończykami, Polakami i reprezentantami innych nacji, biegającymi z jednego miejsca do drugiego. Jakiekolwiek oglądanie, nie mówiąc o kontemplacji, nie było możliwe. Żałowałem, że nie jestem w stanie dojrzeć znad głów wspaniałych fresków. Było to jedne z niewielu miejsc w Kapadocji, które uchroniło się od plagi ikonoklazmu rozwijającej się w VIII i IX wieku. Wyznawcy tej doktryny, wspierani potężnym autorytetem cesarza Bizancjum, uważali, że jakiekolwiek przedstawianie Boga czy świętych jest niedopuszczalne. Ruch ten wywodził swoją myśl wprost z biblii, gdzie napisano: "Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią. Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą.". Wierzenia ikonoklastów spowodowały ogromne zniszczenia w kościołach na terenie całego Bizancjum, bezpowrotnie niszcząc wspaniałe zabytki. Dopiero II Sobór Nicejski w 787 roku zezwolił ponownie na kult ikony, również kierując się Biblią. Przecież w nowych Testamencie, Chrystus, będący Bogiem, ukazał ludziom swoją twarz, tym samym zmieniając nakazy Starego Testamentu. Nawrót ikonoklazmu miał miejsce jeszcze w 813 roku by ostatecznie zniknąć dzięki regentce Teodorze trzydzieści lat później. Niestety, niewiele fresków pozostało do tego czasu.
Pozostawiłem skansen zwiedzającym i udałem się w kierunku wzgórz rozciągających się obok Goreme. Paliło słońce, a żółto czerwone pustkowie nie dawało szans na schronienie w cieniu. Jedyne drzewa rosły w dolinach. Na zboczach spotykałem tylko karłowate, metrowe migdałowce i wyschnięte trawy. Tutaj był jednak upragniony spokój. Góry układały się w fantastyczne, różnokolorowe kształty. Pomiędzy nimi rosły winorośle. Ziemia wydająca się tylko piaskiem, w rzeczywistości była żyzną zwietrzelina tufu, rodzącą wspaniałe winogrona. W wysokich skałach widać było wykute malutkie pomieszczenia, w których kiedyś zapewne mieszkali ludzie (nie miałem pojęcia w jaki sposób wspinali się kilka metrów do góry). 
Po jakimś czasie zszedłem do doliny poszukując ukrytych w niej kościołów. Ludzi w dalszym ciągu było niewielu. Znalazłem pierwsze świątynie. Surowe i opuszczone tchnęły archaicznym pięknem. Kawałek dalej była też herbaciarnia pod drzewem. Dwaj mężczyźni oferowali wędrowcom napoje i proste przekąski. Tuż nad stolikami były zamknięte na kłódkę stalowe drzwi. Od jednego z mężczyzn dowiedziałem się, że za nimi jest świątynia a klucz jest u niego. Po krótkich pertraktacjach otworzył, a ja wszedłem do chłodnego wnętrza. Naprzeciw wejścia zobaczyłem wspaniały fresk. Chrystus Pantokrator siedział na tronie w otoczeniu świętych, w lewej ręce trzymał Biblię, złączone palce prawej dłoni symbolizowały dwoistą naturę Jezusa –boską i ludzką. Wszystkie twarze były wydrapane, ale nie ujmowało to piękna wizerunkom. Nade mną był wykuty w skale, monumentalny bizantyjski krzyż, wpisany w okrąg. Usiadłem na kamiennych ławach myśląc o mnichach zaludniających niegdyś te pagórki. Islam był wobec nich tolerancyjny. Początkowo wszystkie ludy księgi cieszyły się w imperium sułtanów sporą autonomią. Aż do XIV wieku, mimo czterystu lat władzy tureckiej, kościoły tutejsze tętniły życiem. Szkoda, że muzułmanie, w trakcie następnych wieków radykalnie stracili takie podejście. Niewątpliwie przyczyniły się do tego europejskie wyprawy krzyżowe. 
Odpocząwszy wróciłem doliną do Goreme. Wieczorem chciałem odwiedzić jeszcze opuszczone miasto.
Zaparkowałem w Cavusin, u podnóża opuszczonej części miasteczka. Po kataklizmie mieszkańcy przenieśli się na dół, lecz nigdy nie przywrócili dawnej świetności tego miejsca. Życie toczyło się powoli. Opustoszałe uliczki, jedna knajpa a przed nią starsi mężczyźni pijący herbatę i grający w trik traka. Kobiet nie było widać. Nad wszystkim wznosiła się monumentalna skała upstrzona łukami, okienkami i drzwiami do domostw. Czekała mnie wspinaczka w słońcu, które w dalszym ciągu świeciło pełnym blaskiem. Mozolnie pnąc się pod górę, doszedłem do starego miasta. Pomieszczenia wykute w skale połączone były korytarzami, niektóre z nich nosiły ślady ognia. Idą przed siebie doszedłem do kolejnego kościoła, pod wezwaniem Św. Jana. Pomieszczenie pozbawione było fresków, zachował się jedynie kształt świątyni. Przez małe okienka sączyło się do ciemnego wnętrza światło, boki sali wspierały się na wyrzeźbionych w skale kolumnach. Po wejściu wyżej zobaczyłem widok dolin Kapadocji. Usiadłem na chwilę sycąc się ich urodą. Nie było nikogo, w szczelinach skalnych wył wiatr. Przyglądałem się skałom ciągnących się po horyzont, w nadziei, że uda mi się zachować ten pejzaż w pamięci na zawsze. Moja dalsza droga prowadziła nad Morze Czarne i następnego dnia rano miałem znaleźć się już gdzie indziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz