czwartek, 19 września 2013

Turcja. Część VII. Kapadocja, czyli święci bez twarzy.


Kapadocja odrzucała mnie wizją autokarów pełnych turystów i bezosobowych hosteli, w którym wszyscy mówią w simply English. Przyciągała sławą centrum chrześcijańskiego świata, sławą miejsca, gdzie najdłużej przechowano tradycję dawno upadłego Bizancjum. Postanowiłem zaryzykować, mając nadzieję, że koszmar śródziemnomorskich kurortów, tutaj się nie powtórzy.
Jechaliśmy przez wypłowiałe od słońca pagórki, z których gdzieniegdzie wyłaniały się fantastyczne kształty. Po drodze minęliśmy starszego mężczyznę, dostojnie kroczącego z rękoma z tyłu. Istota idąca przed nim, którą początkowo wziąłem za objuczonego osła, okazała się jego równie wiekową żona uginającą się pod ciężarem ogromnego snopka siana. Wreszcie dotarliśmy do pierwszej miejscowości: Derinkuyu. To tutaj znajdowało się największe podziemne miasto. Zatrzymałem się na parkingu w pobliżu starej bizantyjskiej świątyni. Wybudowana z tufu przypominała swoje ormiańskie siostry. Niestety była zamknięta na wielką zardzewiałą kłódkę. Opuszczony kościół sprawiał równie przygnębiające wrażenie jak rozciągające się wokół zrujnowane miasteczko. Walące się parterowe budynki, upał i tumany kurzu unoszonego przez wiatr.
Na parkingu rozsiadły się stare kobiety o pomarszczonych, ogorzałych twarzach. Próbowały sprzedać turystom własnoręcznie robione laleczki, skarpetki i inne pamiątki. Ruch był niewielki, interes nie wyglądał na zbyt dochodowy. Nagabywały również mnie i w miarę mojego oddalania, podawały coraz niższe kwoty, mając nadzieję, że zdecyduję się zawrócić. W malutkim, kamiennym domu rozgościł się antykwariusz, jego bibeloty w większość wyglądała na repliki. Próbował sprzedać „greckie” monety z wizerunkiem mężczyzny o ogromnym przyrodzeniu. „Turcy mają większego” uśmiechnął się od ucha do ucha. Nawet w taki sposób warto było upokorzyć dawnych władców tej ziemi i pokazać wyższość własnej nacji, która zadomowiła się tutaj na dobre. 
Nie kupiłem niczego i za grupką turystów poszedłem w kierunku podziemnego miasta. Z zewnątrz nic nie zapowiadało wielkości podziemnych korytarzy. Mały budynek krył zejście w dół, w jaskinie wygrzebane w miękkim tufie. Podobno pierwsze podziemne miasta powstawały na tym terenie 2000 lat pne, na pewno jednak istniały w czasach bizantyjskich. Na ziemi tej, nękanej ciągłymi napadami Turków i Arabów, podziemne domostwa dawały poczucie bezpieczeństwa. Miasto które przemierzałem mogło być samowystarczalne przez długi czas. System wentylacji zapewniał świeże powietrze, wodę czerpano ze studni, prowiant wystarczał nawet na pół roku, a potrzeby duchowe zaspokajała podziemna świątynia. Ziemie najeżdżane wciąż przez obcych zwykle tworzą budowle zapewniające schronienie. Tak było i w Rumunii, gdzie powstała cała sieć warownych kościołów, umożliwiających wielomiesięczną obronę w przypadku najazdu. Tak było w gruzińskiej Tuszetii, gdzie kamienne warowne wieże, nie tylko chroniły mieszkańców, ale także poprzez ognie palone na ich szczytach umożliwiały przesłanie ostrzeżenia innym wsiom. Tak było i w Kapadocji, choć tutaj schronienie przybrało wymiar totalny. Schowaj się tak, by wróg nie dowiedział się nawet o twym istnieniu. Dysproporcja sił była tak wielka, że ta taktyka okazała się najrozsądniejsza forma zachowania życia.
Ruszyliśmy dalej, w głąb Kapadocji, chcąc znaleźć nocleg. Mijając kolejne miasteczka dojechaliśmy do Goreme. Miejsce było pełne turystów. W domach, również tych skalnych, rozmieściły się hotele. Kierując się zasobnością portfela wybrałem hostel (niestety…) na uboczu. Położony pomiędzy skałami, poza schludnym pokojem, oferował również basen pełen zimnej wody. We wspólnej sali przewijali się młodzi goście różnych narodowości i anglojęzyczna obsługa lokalu. Postanowiłem wybrać się następnego dnia do osławionego skansenu, by obejrzeć najlepiej zachowane skalne kościoły. W środku nocy obudziło mnie walenie bębnów, które znałem już z Bursy. Tym razem trwało ono dłużej nie pozwalając na spokojny sen.
Wstałem rano, by zdążyć na otwarcie i być przed tłumem turystów nadjeżdżających znad morza. Kupiłem bilet i wszedłem do środka. Niestety, pięć minut później zamknięty teren wypełnił się zawartością kilku autokarów. Próbowałem obejrzeć niektóre z sanktuariów, jednak ilość ludzi praktycznie to uniemożliwiała. Malutkie kościółki wypełniały się szybko Japończykami, Polakami i reprezentantami innych nacji, biegającymi z jednego miejsca do drugiego. Jakiekolwiek oglądanie, nie mówiąc o kontemplacji, nie było możliwe. Żałowałem, że nie jestem w stanie dojrzeć znad głów wspaniałych fresków. Było to jedne z niewielu miejsc w Kapadocji, które uchroniło się od plagi ikonoklazmu rozwijającej się w VIII i IX wieku. Wyznawcy tej doktryny, wspierani potężnym autorytetem cesarza Bizancjum, uważali, że jakiekolwiek przedstawianie Boga czy świętych jest niedopuszczalne. Ruch ten wywodził swoją myśl wprost z biblii, gdzie napisano: "Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią. Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą.". Wierzenia ikonoklastów spowodowały ogromne zniszczenia w kościołach na terenie całego Bizancjum, bezpowrotnie niszcząc wspaniałe zabytki. Dopiero II Sobór Nicejski w 787 roku zezwolił ponownie na kult ikony, również kierując się Biblią. Przecież w nowych Testamencie, Chrystus, będący Bogiem, ukazał ludziom swoją twarz, tym samym zmieniając nakazy Starego Testamentu. Nawrót ikonoklazmu miał miejsce jeszcze w 813 roku by ostatecznie zniknąć dzięki regentce Teodorze trzydzieści lat później. Niestety, niewiele fresków pozostało do tego czasu.
Pozostawiłem skansen zwiedzającym i udałem się w kierunku wzgórz rozciągających się obok Goreme. Paliło słońce, a żółto czerwone pustkowie nie dawało szans na schronienie w cieniu. Jedyne drzewa rosły w dolinach. Na zboczach spotykałem tylko karłowate, metrowe migdałowce i wyschnięte trawy. Tutaj był jednak upragniony spokój. Góry układały się w fantastyczne, różnokolorowe kształty. Pomiędzy nimi rosły winorośle. Ziemia wydająca się tylko piaskiem, w rzeczywistości była żyzną zwietrzelina tufu, rodzącą wspaniałe winogrona. W wysokich skałach widać było wykute malutkie pomieszczenia, w których kiedyś zapewne mieszkali ludzie (nie miałem pojęcia w jaki sposób wspinali się kilka metrów do góry). 
Po jakimś czasie zszedłem do doliny poszukując ukrytych w niej kościołów. Ludzi w dalszym ciągu było niewielu. Znalazłem pierwsze świątynie. Surowe i opuszczone tchnęły archaicznym pięknem. Kawałek dalej była też herbaciarnia pod drzewem. Dwaj mężczyźni oferowali wędrowcom napoje i proste przekąski. Tuż nad stolikami były zamknięte na kłódkę stalowe drzwi. Od jednego z mężczyzn dowiedziałem się, że za nimi jest świątynia a klucz jest u niego. Po krótkich pertraktacjach otworzył, a ja wszedłem do chłodnego wnętrza. Naprzeciw wejścia zobaczyłem wspaniały fresk. Chrystus Pantokrator siedział na tronie w otoczeniu świętych, w lewej ręce trzymał Biblię, złączone palce prawej dłoni symbolizowały dwoistą naturę Jezusa –boską i ludzką. Wszystkie twarze były wydrapane, ale nie ujmowało to piękna wizerunkom. Nade mną był wykuty w skale, monumentalny bizantyjski krzyż, wpisany w okrąg. Usiadłem na kamiennych ławach myśląc o mnichach zaludniających niegdyś te pagórki. Islam był wobec nich tolerancyjny. Początkowo wszystkie ludy księgi cieszyły się w imperium sułtanów sporą autonomią. Aż do XIV wieku, mimo czterystu lat władzy tureckiej, kościoły tutejsze tętniły życiem. Szkoda, że muzułmanie, w trakcie następnych wieków radykalnie stracili takie podejście. Niewątpliwie przyczyniły się do tego europejskie wyprawy krzyżowe. 
Odpocząwszy wróciłem doliną do Goreme. Wieczorem chciałem odwiedzić jeszcze opuszczone miasto.
Zaparkowałem w Cavusin, u podnóża opuszczonej części miasteczka. Po kataklizmie mieszkańcy przenieśli się na dół, lecz nigdy nie przywrócili dawnej świetności tego miejsca. Życie toczyło się powoli. Opustoszałe uliczki, jedna knajpa a przed nią starsi mężczyźni pijący herbatę i grający w trik traka. Kobiet nie było widać. Nad wszystkim wznosiła się monumentalna skała upstrzona łukami, okienkami i drzwiami do domostw. Czekała mnie wspinaczka w słońcu, które w dalszym ciągu świeciło pełnym blaskiem. Mozolnie pnąc się pod górę, doszedłem do starego miasta. Pomieszczenia wykute w skale połączone były korytarzami, niektóre z nich nosiły ślady ognia. Idą przed siebie doszedłem do kolejnego kościoła, pod wezwaniem Św. Jana. Pomieszczenie pozbawione było fresków, zachował się jedynie kształt świątyni. Przez małe okienka sączyło się do ciemnego wnętrza światło, boki sali wspierały się na wyrzeźbionych w skale kolumnach. Po wejściu wyżej zobaczyłem widok dolin Kapadocji. Usiadłem na chwilę sycąc się ich urodą. Nie było nikogo, w szczelinach skalnych wył wiatr. Przyglądałem się skałom ciągnących się po horyzont, w nadziei, że uda mi się zachować ten pejzaż w pamięci na zawsze. Moja dalsza droga prowadziła nad Morze Czarne i następnego dnia rano miałem znaleźć się już gdzie indziej.

poniedziałek, 9 września 2013

Armenia. Część IV. Sevan i nowi przyjaciele Armenii.


Gdy zjechaliśmy w dół, ujrzałem znajomy widok. Znajomy z dziesiątków turystycznych miejsc. Wzdłuż drogi sznur zaparkowanych samochodów, na parkingu autokary. Pomiędzy straganami z pamiątkami, budami z jedzeniem i górującym nad wszystkim kościołem, krążył tłum spoconych wycieczkowiczów.
Bladzi Rosjanie i wąsaci Persowie pięli się na wzgórze by zanurzyć się w chłodnym mroku świątyni. W małym wnętrzu tłoczył się pstrykający zdjęcia tłumek. Większość przyglądała się z zaciekawieniem trwającej w pobliżu ołtarza religijnej ceremonii. Wyglądało to jak scenka z centrum któregoś z europejskich miast. Uliczni artyści odgrywali swoje sztuczki a dookoła stoją jedzący lody przechodnie. Tu jednak przedstawienie odgrywała czteroosobowa rodzina, dziecko będące obiektem obrzędu i czarnobrody kapłan. Patrząc na nich zastanawiałem się jak udaje im się zachować skupienie wśród hałasujących turystów.
Na zewnątrz kobiety w chustach robiły sobie zdjęcia na tle wiekowych chaczkarów. Pejzaż w oddali wypełniało jezioro Sewan, jedno z najwyżej położonych jezior świata. Podobno nazwa powstała z tęsknoty Ormian za ukochanym jeziorem Wan, kiedy znalazłszy się tutaj nazwali błękitne wody Sewan, Czarny Wan.
Jezioro cudem uniknęło śmierci będącej losem morza Aralskiego, które prawie w całości wykrwawiło się nawadniając uprawy bawełny Azji Środkowej. Tu również radziecka myśl techniczna zbudowała sieć kanałów nawadniających pola Armenii. Woda obniżyła się o 20 m, do czasu gdy projekt przerwano. Dziś pozostała na tym poziomie. Wzgórze na którym teraz stałem było kiedyś wyspą. Podobnym do Alcatraz miejscem zsyłki. W kamiennych budynkach mieszkali mnisi wydaleni z Eczmiadzynu. Surowość klimatu na 2000 m n.p.m. uzupełniała surowość reguły klasztornej. Przebywający tu mężczyźni nie mogli jeść mięsa, pić wina i rozmawiać z kobietami. Nie warto było zadzierać w Katolikosem –z, będącego centrum politycznym i religijnym, armeńskiego Watykanu być zesłanym w to niegościnne miejsce. Źle rozegrana dworska intryga, nieodpowiednie zdanie w nieodpowiednim miejscu czy inna wina mogła spowodować wygnanie. Esteci, którzy z pewnością również wśród nich się znajdowali, oczarowani w pierwszej chwili urodą jeziora, mogli wmawiać sobie, że to odmiana na lepsze. Jednak już parę dni potem zachwyt ustępował miejsce codziennej monotonii. Większość z nich, po paru latach, odnajdywało w sobie wewnętrzny spokój i zajmowała się kopiowaniem ksiąg i ziołolecznictwem. Niektórym, być może, dane było wrócić do Eczmiadzyna i ci służyli jeszcze wierniej, w strachu przed powrotem, czasami nosząc w sercu ulotną tęsknotę za utraconym rytmem i spokojem.
Zszedłem na dół z myślą o kąpieli. Przejrzysta toń kusiła z daleka. Jej błękit ciągnął się po widnokrąg. W wodzie widziałem nielicznych pływających, skutery wodne i inne atrakcje godne podobnych miejsc. Na jednej z przyhotelowych plaż udało mi się znaleźć miejsce pod drzewkiem, pomiędzy popijającymi piwko Rosjanami a plotkującym Rosjankami. Zanurzyłem stopę w jeziorze i zrozumiałem, dlaczego tak niewiele osób zażywa kąpieli, woda była bardzo zimna. Nie na tyle jednak by odmówić rozgrzanemu ciału ochłody.

Obok znajdowała się przystań stateczków, z której dobiegał gwar i głośna muzyka. Zziębnięty dłuższym pływaniem ruszyłem w tamtą stronę. Gdyby nie charakterystyczna, perska uroda, niczym nie odróżnialiby się od Ormian. Pod zadaszeniem z zespawanych stalowych rurek, pokrytych odpadającą płatami farbą, usadowili się mężczyźni. Popijając herbatę klaskali w rytm muzyki i patrzyli na dwóch tańczących po środku. Po chwili zamieniła ich dwójka następnych. Przestrzeń pełna była dźwięków i ruchu. Radość nie była wymuszona. Parę metrów dalej, na plaży, bawiło się mieszane towarzystwo. Młodzi mężczyźni i kobiety poruszali się w takt płynących dźwięków. Panie ubrane były w topy, krótkie spodenki, a nawet w bikini. Ruchy ich ciała przypominały grację wschodnich tancerek brzucha. Trudno było dostrzec w tych ludziach przybyszy z ortodoksyjnie islamskiej republiki ajatollahów. Według taksówkarza, z którym przyjechaliśmy tutaj, dziesiątki autokarów co dzień przywozi Irańczyków do Armenii, by ci bawili się swobodnie i upijali, nagle tak łatwo dostępnym, alkoholem.
Skąd ta miłość między narodami, kulturowo tak bardzo odległymi? Z jednej strony liberalne, najstarsze chrześcijańskie Państwo świata (ciut może jedynie z posmakiem autorytaryzmu), z drugiej religijna dyktatura będąca w konflikcie z całym zachodem. By to zrozumieć, trzeba przyjrzeć się najpierw regionowi. Armenia graniczy z Gruzją, Azerbejdżanem, Turcją i Iranem. Wśród tych czterech Państw jedynie z Iranem nie ma toczy żadnych sporów. Turcja -to zamknięta granica i dość świeże jeszcze wspomnienia rzezi i zaboru ormiańskiej ziemi. Gruzja, wydawałoby się, powinna stanowić naturalną partnerkę Armenii. Niestety dzieli te dwa Państwa wielowiekowa rywalizacja na Kaukazie, spór o Dżawachetię (region Gruzji zamieszkały przez Ormian) i diametralnie różna polityka w stosunku do Azerbejdżanu (z tym sąsiadem Gruzja rozwija wymianę handlową i podkreśla wielowiekową przyjaźń) . Dyplomacja azersko-ormiańska w rzeczywistości nie istnieje ani w warstwie werbalnej ani faktycznej. Trudno bowiem utrzymywać dobre stosunki z Państwem, którego ziemie się okupuje.
Pozostaje więc Iran. Państwo te, powinno, wydaje się, utrzymywać dobre stosunki z innymi krajami muzułmańskimi. W tym przypadku tak nie jest. Turcja, to naturalny regionalny rywal i członek NATO. Azerbejdżan natomiast, pozostaje w sojuszu z Turcją i jest w stałym konflikcie z Iranem, ze względu na wielomilionową mniejszość azerską zamieszkującą teren Persji.
Armenia potrzebuje wyrwania się z izolacji, potrzebuje dróg transportu, inwestycji, potrzebuje w końcu zrównoważenia wpływów rosyjskich. To dać może jej tylko potężny sąsiad. Iran potrzebuje zaś rynków zbytu (z powodu embarga nałożonego przez państwa zachodu bardzo zawężonych) i legitymizacji swojej polityki w oczach jak największej części świata. Tak więc przyjaźń jest rozsądnym wyborem dla obu strona i rozkwita w postaci irańskich inwestycji i dobrych stosunków dyplomatycznych. Wszystkiemu temu przygląda się Rosja, choć będąca nieformalnym sojusznikiem Iranu, to nie lubiąca się dzielić władzą nad zdominowanym obszarem z kimkolwiek. Przygląda się też Zachód, widzący, choć w coraz dalszej perspektywie, udział Armenii w strukturach europejskich.

Obecność irańska jest widoczna, choć słabiej niż rosyjska. Turyści masowo napływają do Erewania by pławić się w rozkoszach zachodniej cywilizacji, biznes irański inwestuje w energetykę i budownictwo, a w stolicy pyszni się odremontowany szyicki meczet. Błękitny Meczet jest pamiątką perskiego panowania w Armenii i jedynym tego rodzaju przybytkiem w całym kraju. Jakże różni się on od przyjaznych meczetów Turcji! Świątynia chroniona jest przez armeńską policję i wejście do nie jest bardzo trudne. Przy pierwszym podejściu, mundurowi zaproponowali nam przyjście następnego dnia. Przy drugim, mieliśmy okazję porozmawiać z Irańczykiem z Teheranu. Ten młody profesor anglistyki zapewnił nas o wielkiej otwartości i przyjaźni narodu irańskiego, zaprosił do swojego domu w Teheranie, pouczył o niewłaściwości picia alkoholu (wyczuwszy delikatny zapach piwa, nazwał mnie alkoholikiem i wzbudził poczucie winy wskazując na dziesięcioletniego syna, który musi oglądać upadek ojca) i … nie wpuścił do świątyni, proponując przyjście następnego dnia. Przy trzeciej próbie, byliśmy nieugięci i udało mi się obejrzeć wnętrze szyickiego meczetu oraz przejść się po wewnętrznym ogrodzie świątyni. 

wtorek, 3 września 2013

Turcja. Cześć VI. Konya, czyli fundamentalizm po turecku.


Do Konyi przyciągnęła mnie sława najbardziej ortodoksyjnego miasta Turcji. Chciałem zobaczyć jak daleko posuwa się turecki islam. Czy spotkam kobiety w czadorach i brodatych mężczyzn o ognistych spojrzeniach? Z drugiej strony, to przecież miasto łagodnego mistyka Mevlany. Przywędrował on tutaj wraz z rodziną na początku XIII wieku, gdy jego ojciec zdecydował się opuścić Chorezm w obawie przed Dżyngis Chanem. To tu młody Rumi wstąpił na ścieżkę sufi, by po wielu latach stać się jednym z największych myślicieli islamu i jednym z największych poetów Turcji. Sednem myśli Mevlany była miłość do Boga. Poprzez miłość człowiek stawał się częścią idealnej harmonii wszechświata, jedynie poprzez miłość mógł Boga odnaleźć. I nie tylko wyznawcom islamu objawienie to było dane, również czciciele innych religii podążali do zrozumienia, być może tylko bardziej krętą ścieżką. Poeta, mistyk, wzór tolerancji. Do Konyi współczesnej spieszą liczni wierni, by zadumać się w jego sanktuarium. Tak więc, jaka Konya? Tolerancyjna i mistyczna, czy też ortodoksyjna? Nie wiedziałem czego się spodziewać i nie wiedziałem czy znajdę odpowiedzi na moje pytania.
Przewóz towarów.
Od wjazdu polubiłem to miasto, za jego orientalny, odmienny charakter. Uderzyła intensywność ruchu ulicznego. W stosunku do poprzednio odwiedzanych miejsc, inni byli też uczestnicy ruchu. Na ulicy obok zwykłych samochodów osobowych, sunęły skutery załadowane po brzegi towarami lub wiozące czteroosobową rodzinę, obok ciężarówki objuczone bardziej niż wydawałoby się to możliwe, pomiędzy nimi uliczni sprzedawcy ciągnący swoje wózki i trójkołowe motorki ze skrzynią do przewozu towarów. Wszystko to bardziej przypominało gwarne Indie niż centra miast z naszej części Europy. 
Zatrzymaliśmy się w pobliżu bazaru, w dzielnicy pełnej gwaru i pośpiechu. Przez okno hotelu obserwowałem ludzi, kłębiących się jak mrówki. 
Samo miasto na pierwszy rzut oka nie wydawało się szczególnie religijne, różnice tkwiły jednak w drobnych szczegółach. Tutaj nie tyle ciężko było zjeść cokolwiek za dnia -tutaj było to prawie niemożliwe. Nadgorliwi restauratorzy zakrywali witryny swoich zamkniętych przybytków szarym papierem, by nie drażnić bogobojnych mieszkańców. Alkohol, cóż… udało mi się kupić po godzinie poszukiwań. Krążyłem po mieście szukając znajomego szyldu Efez. Pytałem w sklepach, zapytałem też taksówkarza, wzruszył ramionami i odpowiedział: „ Good luck!”. W końcu, zmęczony i zrezygnowany, odkryłem w bocznej bramie mały kiosk, w którym chłopiec sprzedawał kilka butelek piwa i jedną (!) butelkę wina. Skrzętnie zapakował mi ją w czarną , nieprzeźroczystą reklamówkę i podał. To tyle, jeśli chodzi o radykalizm. Jeśli istniał tutaj, to w przekonaniach i postawach mieszkańców, na ulicach nie był specjalnie widoczny.
Baranie głowy, delikatesy.
Następnego dnia ruszyłem do miasta. Żar lał się z nieba, a wszędobylski hałas i kurz męczył mnie z każdą minutą coraz bardziej. Powoli przedzierałem się przez upał do muzeum Mevlany. Z daleka już zobaczyłem autokary. Miejsce te odwiedzane jest zarówno przez wiernych jak i tłumy turystów, przyjeżdżających najczęściej, w ramach fakultatywnych wycieczek, do Konyi i Kapadocji. Kupiłem bilet i ospale poczłapałem w równym rządku zwiedzających. Turyści rozmawiali głośno, robiąc zdjęcia i pospiesznie przemykając przez muzeum, inaczej zachowywali się wierni. W skupieniu przechodzili od grobowca do grobowca, wyciągając dłonie wnętrzem do góry, dotykając grobów lub modląc się. Nad wszystkimi wybrzmiewała łagodna muzyka fletu trzcinowego. Instrument ten miał niebagatelną rolę w obrzędach sufich, a jego jękliwy dźwięk porównywany był do płaczu zagubionej duszy oddzielonej od Boga i pragnącej się z nim złączyć. Sam grób Nauczyciela był najbardziej okazały ze wszystkich. Zatrzymałem się wśród tłumu Turków, myśląc o przyjaznej filozofii leżącego tam człowieka i zastanawiając się, ile z jego myśli przeniknęło do umysłów otaczających mnie ludzi.

Sam kompleks zwieńczony był jedną z najpiękniejszych wież jakie dane było mi zobaczyć, pokryta turkusowymi płytkami górowała nad otoczeniem. Zachwyt budziły też zabytki kaligrafii. Każdy kto czytał „Nazywam się Czerwień” Pamuka, wie jak istotna była to sztuka dla islamu. Długo przyglądałem się miniaturom. Artyści obchodzili w nich zakaz przedstawiania istot żywych, czyniąc z nich część pisma. Postacie zwierząt i ludzi nie przedstawiały najczęściej konkretnych istot, a były obrazem samego ich jestestwa. Tak jak słowo koń odnosi się do wszystkich koni świata, tak jego wizerunek na miniaturze oddaje całą istotę tego, czym jest to zwierzę. W muzeum nie było wielu ksiąg, ale i tych kilka wystarczyło bym przez godzinę delektował się ich pięknem.

Po wyjściu z Muzeum, kupiłem dwie płyty z muzyką fletów i ceramicznego wirującego derwisza dla syna, potem ruszyłem w kierunku Alaettin Camii, meczetu położonego na wzgórzu, którego budowę rozpoczęto w XII wieku. Niestety był zamknięty, ale mój trud wynagrodził wspaniały widok Konyi. Na zielonych trawnikach i długich schodach bawiły się dzieci pod czujnym okiem matek w chustach. Kobiety wyglądały pięknie, spod chust wyglądały duże ciemne oczy, a szczelnie opatulający ich szczupłe ciała strój, pozostawiał duże pole dla wyobraźni. Przez dłuższy czas obserwowałem zabawę ich potomstwa, a potem ruszyłem na bazar, moje ukochane miejsce w każdym tureckim mieście.

Bazar ciągnął się całą dzielnicą, gdzie pomiędzy domami rozwieszono plandeki chroniące przechodniów przed słońcem. Domy były niskie, parterowe lub piętrowe. Każdy zbudowany w innym „stylu”, część niedokończona. Całość tworzyła niesamowity, eklektyczny krajobraz, tak jakby z kawałków budynków, próbować zbudować całe miasto. W sercu targowiska odkryłem wspaniały meczet, drewno połączone z niebiesko-białymi płytkami, pełnymi ornamentów. Przysiadłem w jego wnętrzu, odpoczywając w ciszy i chłodzie. W środku nie było wielu ludzi, co jakiś czas ktoś wchodził, odmawiał modlitwę i ruszał dalej do swoich spraw. Chłonąłem tę atmosferę, tak różną od pełnego pośpiechu miasta.

Gdy wyszedłem zapadał już mrok i nastawał czas posiłku. Nad ulicą unosił się dym z ulicznych knajpek. Okazało się, że wszędobylskie, trójkołowe skutery, mają jeszcze jedno zastosowanie –mogą służyć jako przewoźnie restauracje, zaspokajając łaknienie przechodniów. Biedniejsi przetrząsali śmieci wyrzucone przez sprzedawców, w nadziei znalezienia czegokolwiek do jedzenia. Dzień kończył się, a ja wróciłem do hotelu. Następnego dnia mieliśmy wyruszać do Kapadocji.