Kapadocja odrzucała mnie wizją
autokarów pełnych turystów i bezosobowych hosteli, w którym wszyscy mówią w simply
English. Przyciągała sławą centrum chrześcijańskiego świata, sławą miejsca,
gdzie najdłużej przechowano tradycję dawno upadłego Bizancjum. Postanowiłem
zaryzykować, mając nadzieję, że koszmar śródziemnomorskich kurortów, tutaj się
nie powtórzy.
Jechaliśmy przez wypłowiałe od
słońca pagórki, z których gdzieniegdzie wyłaniały się fantastyczne kształty. Po
drodze minęliśmy starszego mężczyznę, dostojnie kroczącego z rękoma z tyłu.
Istota idąca przed nim, którą początkowo wziąłem za objuczonego osła, okazała
się jego równie wiekową żona uginającą się pod ciężarem ogromnego snopka siana.
Wreszcie dotarliśmy do pierwszej miejscowości: Derinkuyu. To tutaj znajdowało
się największe podziemne miasto. Zatrzymałem się na parkingu w pobliżu starej
bizantyjskiej świątyni. Wybudowana z tufu przypominała swoje ormiańskie
siostry. Niestety była zamknięta na wielką zardzewiałą kłódkę. Opuszczony
kościół sprawiał równie przygnębiające wrażenie jak rozciągające się wokół
zrujnowane miasteczko. Walące się parterowe budynki, upał i tumany kurzu
unoszonego przez wiatr.
Na parkingu rozsiadły się stare kobiety o
pomarszczonych, ogorzałych twarzach. Próbowały sprzedać turystom własnoręcznie
robione laleczki, skarpetki i inne pamiątki. Ruch był niewielki, interes nie
wyglądał na zbyt dochodowy. Nagabywały również mnie i w miarę mojego oddalania,
podawały coraz niższe kwoty, mając nadzieję, że zdecyduję się zawrócić. W malutkim,
kamiennym domu rozgościł się antykwariusz, jego bibeloty w większość wyglądała
na repliki. Próbował sprzedać „greckie” monety z wizerunkiem mężczyzny o
ogromnym przyrodzeniu. „Turcy mają większego” uśmiechnął się od ucha do ucha.
Nawet w taki sposób warto było upokorzyć dawnych władców tej ziemi i pokazać
wyższość własnej nacji, która zadomowiła się tutaj na dobre.
Nie kupiłem niczego i za grupką
turystów poszedłem w kierunku podziemnego miasta. Z zewnątrz nic nie
zapowiadało wielkości podziemnych korytarzy. Mały budynek krył zejście w dół, w
jaskinie wygrzebane w miękkim tufie. Podobno pierwsze podziemne miasta
powstawały na tym terenie 2000 lat pne, na pewno jednak istniały w czasach
bizantyjskich. Na ziemi tej, nękanej ciągłymi napadami Turków i Arabów,
podziemne domostwa dawały poczucie bezpieczeństwa. Miasto które przemierzałem
mogło być samowystarczalne przez długi czas. System wentylacji zapewniał świeże
powietrze, wodę czerpano ze studni, prowiant wystarczał nawet na pół roku, a
potrzeby duchowe zaspokajała podziemna świątynia. Ziemie najeżdżane wciąż przez
obcych zwykle tworzą budowle zapewniające schronienie. Tak było i w Rumunii,
gdzie powstała cała sieć warownych kościołów, umożliwiających wielomiesięczną
obronę w przypadku najazdu. Tak było w gruzińskiej Tuszetii, gdzie kamienne
warowne wieże, nie tylko chroniły mieszkańców, ale także poprzez ognie palone
na ich szczytach umożliwiały przesłanie ostrzeżenia innym wsiom. Tak było i w
Kapadocji, choć tutaj schronienie przybrało wymiar totalny. Schowaj się tak, by
wróg nie dowiedział się nawet o twym istnieniu. Dysproporcja sił była tak
wielka, że ta taktyka okazała się najrozsądniejsza forma zachowania życia.
Ruszyliśmy dalej, w głąb
Kapadocji, chcąc znaleźć nocleg. Mijając kolejne miasteczka dojechaliśmy do
Goreme. Miejsce było pełne turystów. W domach, również tych skalnych,
rozmieściły się hotele. Kierując się zasobnością portfela wybrałem hostel
(niestety…) na uboczu. Położony pomiędzy skałami, poza schludnym pokojem,
oferował również basen pełen zimnej wody. We wspólnej sali przewijali się
młodzi goście różnych narodowości i anglojęzyczna obsługa lokalu. Postanowiłem
wybrać się następnego dnia do osławionego skansenu, by obejrzeć najlepiej
zachowane skalne kościoły. W środku nocy obudziło mnie walenie bębnów, które
znałem już z Bursy. Tym razem trwało ono dłużej nie pozwalając na spokojny sen.
Wstałem rano, by zdążyć na
otwarcie i być przed tłumem turystów nadjeżdżających znad morza. Kupiłem bilet
i wszedłem do środka. Niestety, pięć minut później zamknięty teren wypełnił się
zawartością kilku autokarów. Próbowałem obejrzeć niektóre z sanktuariów, jednak
ilość ludzi praktycznie to uniemożliwiała. Malutkie kościółki wypełniały się
szybko Japończykami, Polakami i reprezentantami innych nacji, biegającymi z
jednego miejsca do drugiego. Jakiekolwiek oglądanie, nie mówiąc o kontemplacji,
nie było możliwe. Żałowałem, że nie jestem w stanie dojrzeć znad głów
wspaniałych fresków. Było to jedne z niewielu miejsc w Kapadocji, które
uchroniło się od plagi ikonoklazmu rozwijającej się w VIII i IX wieku. Wyznawcy
tej doktryny, wspierani potężnym autorytetem cesarza Bizancjum, uważali, że
jakiekolwiek przedstawianie Boga czy świętych jest niedopuszczalne. Ruch ten
wywodził swoją myśl wprost z biblii, gdzie napisano: "Nie będziesz czynił
żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co
jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią. Nie będziesz
oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem
Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i
czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą.". Wierzenia
ikonoklastów spowodowały ogromne zniszczenia w kościołach na terenie całego
Bizancjum, bezpowrotnie niszcząc wspaniałe zabytki. Dopiero II Sobór Nicejski w
787 roku zezwolił ponownie na kult ikony, również kierując się Biblią. Przecież
w nowych Testamencie, Chrystus, będący Bogiem, ukazał ludziom swoją twarz, tym
samym zmieniając nakazy Starego Testamentu. Nawrót ikonoklazmu miał miejsce
jeszcze w 813 roku by ostatecznie zniknąć dzięki regentce Teodorze trzydzieści
lat później. Niestety, niewiele fresków pozostało do tego czasu.
Pozostawiłem skansen zwiedzającym
i udałem się w kierunku wzgórz rozciągających się obok Goreme. Paliło słońce, a
żółto czerwone pustkowie nie dawało szans na schronienie w cieniu. Jedyne
drzewa rosły w dolinach. Na zboczach spotykałem tylko karłowate, metrowe
migdałowce i wyschnięte trawy. Tutaj był jednak upragniony spokój. Góry
układały się w fantastyczne, różnokolorowe kształty. Pomiędzy nimi rosły
winorośle. Ziemia wydająca się tylko piaskiem, w rzeczywistości była żyzną
zwietrzelina tufu, rodzącą wspaniałe winogrona. W wysokich skałach widać było
wykute malutkie pomieszczenia, w których kiedyś zapewne mieszkali ludzie (nie
miałem pojęcia w jaki sposób wspinali się kilka metrów do góry).
Po jakimś czasie zszedłem do
doliny poszukując ukrytych w niej kościołów. Ludzi w dalszym ciągu było
niewielu. Znalazłem pierwsze świątynie. Surowe i opuszczone tchnęły archaicznym
pięknem. Kawałek dalej była też herbaciarnia pod drzewem. Dwaj mężczyźni
oferowali wędrowcom napoje i proste przekąski. Tuż nad stolikami były zamknięte
na kłódkę stalowe drzwi. Od jednego z mężczyzn dowiedziałem się, że za nimi
jest świątynia a klucz jest u niego. Po krótkich pertraktacjach otworzył, a ja wszedłem
do chłodnego wnętrza. Naprzeciw wejścia zobaczyłem wspaniały fresk. Chrystus
Pantokrator siedział na tronie w otoczeniu świętych, w lewej ręce trzymał
Biblię, złączone palce prawej dłoni symbolizowały dwoistą naturę Jezusa –boską
i ludzką. Wszystkie twarze były wydrapane, ale nie ujmowało to piękna
wizerunkom. Nade mną był wykuty w skale, monumentalny bizantyjski krzyż,
wpisany w okrąg. Usiadłem na kamiennych ławach myśląc o mnichach zaludniających
niegdyś te pagórki. Islam był wobec nich tolerancyjny. Początkowo wszystkie
ludy księgi cieszyły się w imperium sułtanów sporą autonomią. Aż do XIV wieku,
mimo czterystu lat władzy tureckiej, kościoły tutejsze tętniły życiem. Szkoda,
że muzułmanie, w trakcie następnych wieków radykalnie stracili takie podejście.
Niewątpliwie przyczyniły się do tego europejskie wyprawy krzyżowe.
Odpocząwszy wróciłem doliną do
Goreme. Wieczorem chciałem odwiedzić jeszcze opuszczone miasto.
Zaparkowałem w Cavusin, u podnóża
opuszczonej części miasteczka. Po kataklizmie mieszkańcy przenieśli się na dół,
lecz nigdy nie przywrócili dawnej świetności tego miejsca. Życie toczyło się
powoli. Opustoszałe uliczki, jedna knajpa a przed nią starsi mężczyźni pijący
herbatę i grający w trik traka. Kobiet nie było widać. Nad wszystkim wznosiła
się monumentalna skała upstrzona łukami, okienkami i drzwiami do domostw.
Czekała mnie wspinaczka w słońcu, które w dalszym ciągu świeciło pełnym
blaskiem. Mozolnie pnąc się pod górę, doszedłem do starego miasta.
Pomieszczenia wykute w skale połączone były korytarzami, niektóre z nich nosiły
ślady ognia. Idą przed siebie doszedłem do kolejnego kościoła, pod wezwaniem
Św. Jana. Pomieszczenie pozbawione było fresków, zachował się jedynie kształt
świątyni. Przez małe okienka sączyło się do ciemnego wnętrza światło, boki sali
wspierały się na wyrzeźbionych w skale kolumnach. Po wejściu wyżej zobaczyłem
widok dolin Kapadocji. Usiadłem na chwilę sycąc się ich urodą. Nie było nikogo,
w szczelinach skalnych wył wiatr. Przyglądałem się skałom ciągnących się po
horyzont, w nadziei, że uda mi się zachować ten pejzaż w pamięci na zawsze.
Moja dalsza droga prowadziła nad Morze Czarne i następnego dnia rano miałem
znaleźć się już gdzie indziej.