poniedziałek, 10 lutego 2014

Ukraina. Część II. Źródło Św. Anny.


Jechaliśmy przez zielone wzgórza krainy, której nazwa przywodzi u moich rodaków wyłącznie złe skojarzenia –Wołynia. W widoku mijanych pól brak było charakterystycznej dla Polski szachownicy. Wokół mnie rozciągały się monokultury. Znikające za horyzontem uprawy słonecznika i kukurydzy. Zatrzymałem się przy jednej z nich. Pagórkowaty teren zielenił się, miejscami przebarwiając w żółć i pomarańcz. Zerwałem jeden strąk i spróbowałem. Znałem ten smak. Przede mną rozciągało się gigantyczne pole soi. Z pewnością było własnością jednego z koncernów, które niczym dawne kołchozy przejęły ziemię i odebrały rolnikom rację bytu. Rolnikom, którzy nie zdołali zaistnieć w wolnej Ukrainie. Dwadzieścia pięć lat temu mieszkańcy mijanych, niechlujnych i chaotycznych wiosek byli kołchoźnikami, dziś właściwie są tym samym -robotnikami rolnymi. Pozbawieni dumy wypływającej z faktu posiadania własnych hektarów ziemi, egzystują w małych osadach.  Rolnictwo indywidualne, przetrącone przez lata komunizmu, nigdy się nie podniosło, pozostawiając miejsce wielkim firmom agrarnym. W 1989 roku nie było na Ukrainie żadnego prywatnego gospodarstwa rolnego. W 1992 roku było ich nieco ponad 14 tyś, by w 2004 dojść do liczby 42 tyś. W podobnym czasie w Polsce (2006 rok) było ich 2 mln 845 tyś -68 razy więcej!
Soja, wszędzie soja
Mijane wioski różniły się od galicyjskich. Już tamtym daleko było do zachodniego ładu. Wołyńske wyglądały znacznie gorzej. Bezładnie rozrzucone chałupy, rozpadały się przytłoczone starością. Wiejskie drogi nigdy nie zaznały asfaltu czy choćby bruku. Mieszkańcy tych terenów znajdowali pociechę w religii, gwałtownie odradzającej się na Ukrainie. W pobliżu znajdowały się przynajmniej dwa promieniujące ośrodki wiary: Ławra Poczajewska i Źródło Św. Anny koło Krzemieńca. 
Źródło było trudne do znalezienia, właściwie nie wiedziałem gdzie dokładnie położone. Jechaliśmy długo, gdy w końcu uratowała nas przerdzewiała, blaszana tablica pokazująca kierunek. Skręciłem zgodnie z jej wskazaniami. Wkrótce rozpoczęły się zabudowania a łąka obok drogi zamieniona została w prowizoryczny parking. Zaparkowałem wśród kilkudziesięciu samochodów. Miejscowych rejestracji było mało. Przeważały kijowskie, ale obok nich również rosyjskie, a nawet polskie. Nie było tu podziału na biednych i bogatych, pośród wysłużonych aut stały luksusowe SUVy.
Kramy z dewocjonaliami
Wzdłuż drogi ciągnął się biały płot, zza którego pyszniły się błękitne budyneczki zwieńczone złotymi kopułami. Po przejściu przez bramę znalazłem się na brukowanym placu otoczonym sukiennicami, które wypełniały stragany z dewocjonaliami. Kilkunastu pątników oglądało miniaturki ikon, buteleczki z wodą i wiszące na wieszakach długie szlafroki z niskiej jakości bawełny. Religijny kicz jest ponadnarodowy, takie same stragany spotkać można w Częstochowie czy Medjugorie. Za placem widać było ukwieconą studnię i małą cerkiewkę. Budynki byłe nowe i zadbane. Pomalowane w trzy kolory: błękit, biel i złoto. Za cerkiewką znajdowało się święte źródło. Zobaczyłem szerokie, drewniane schody kończące swój bieg na niecce basenowej wypełnionej błękitną wodą.
Źródło Św. Anny
Jak głosiły tablice z opisem historii źródła, kąpiel w nim i trzykrotne zanurzenia zapewniało przychylność Św. Anny. Wiele osób chciało skorzystać z takiej okazji. Mężczyźni i chłopcy ubrani byli jedynie w slipki. Kobiety natomiast, miały na głowach chusty a ciała zakryte powłóczystymi szlafrokami, które widziałem przy wejściu. Po wyjściu z wody, mokra bawełna oklejała ich nagie ciała, eksponując wydatne wdzięki. Zimna woda sprawiała, że sutki Pań radośnie sterczały potęgując komizm sytuacji. To jednak nie przeszkadzało nikomu, ciało było wszakże zakryte. Wykąpać się też chciała dziewczynka ubrana w bikini, wyglądająca na nie więcej niż dwanaście lat. Jednak widok jej ledwie rysujących się piersi, wzbudził czujność strażnika. Po chwili została wyproszona, by swą odkrytą cielesnością nie burzyć harmonii miejsca. 
Tak można
A tak już nie
Ja również pragnąłem zostać obmytym ze wszystkich grzechów. Rozebrałem się i ruszyłem w dół. Woda była lodowata. Jak później przeczytałem, miała stałą temperaturę 4 stopni. Wokół panował niemiłosierny upał, więc kąpiel przypominała skok do przerębla po wyjściu z bani. Widok młodego księdza, który ochoczo wkroczył do wody i trzykrotnie zanurzył się cały, uprzednio przeżegnawszy, dodał mi otuchy.
Bohaterski duchowny
Zanurzyłem się i ja. Zimno przeniknęło mnie na wskroś. Zachowałem jednak twarz, przecież obok mnie pławiły się kobiety w średnim wieku, uśmiechając się radośnie. By pokazać swój hart ducha postanowiłem przepłynąć na drugą stronę zbiornika, czego w połowie drogi pożałowałem, cudem tylko unikając skurczu mięśni. Kąpiel była czymś na kształt katharsis. Ciało, które doznało szoku termicznego uwalniało głowę. Po wyjściu przenikało mnie poczucie moralnej czystości i radości życia. Usiadłem na schodach obserwując zgromadzonych. Wśród osób w średnim i podeszłym wieku, widziałem też nastolatków i dzieci, które zachęcone do kąpieli przez rodziców, płakały później donośnie. Obok rozłożyła się również pielgrzymka z Polski, która dotarła tu pieszo.
Historia źródła była wielowiekowa i sięgała czasów najazdów tatarskich. Przez stulecie przybysze doznawali tu cudownych uleczeń. Potem nastał mrok komunizmu i źródło zlikwidowano zasypując torfem i zabetonowując. Jednak pamięć o miejscu nie zaginęła i 1991 roku wybudowano basen i budynki dookoła. Sława świętej wody trwa więc nadal i z pewnością będzie ona przyczyną niejednego jeszcze cudu.


sobota, 25 stycznia 2014

Ukraina. Część I. Granica.


Granice między państwami fascynują mnie. Dziwna, często niewidoczna linia, po przekroczeniu której wszystko się zmienia. Ludzie wyglądają inaczej, inaczej mówią, jedzą i mieszkają. Nie sposób zrozumieć, dlaczego sąsiedzi żyjący po obu stronach tej linii, czasami w odległości mniejszej od kilometra, nie znają się nawzajem i nie popijają piwka przy sąsiedzkim grillu. Może należałoby użyć czasu przeszłego? Z południowym sąsiadem, Czechami, łączą Polaków wspólne szlaki górskie i ponad graniczne inicjatywy turystyczne. Na teren zachodniego sąsiada, Niemiec, przeniknęliśmy już dawno, stając się drugą po Turkach mniejszością. Przygraniczne Gorlitz zamieszkują Polacy z uwagi na niższe czynsze. Granice wciąż istnieją, ale brak mi ich dawnej, przed szengenowskiej wyrazistości. Gdy pierwszy raz przekraczałem posterunki celne, jedynie na podstawie dowodu osobistego, miało to dla mnie coś z świętokradztwa. Ale gdy posterunki zniknęły, pierwszą radość, szybko zastąpił żal. To był koniec namacalnego bytu, który skonał i przeszedł w inny wymiar. Dzisiaj wciąż szybciej bije mi serce, gdy przejeżdżam z Lubawki do Nachodu, czy ze Zgorzelca do Gorlitz. Jednak, gdzie tym granicom do budzących grozę wspaniałych wież strzelniczych i zaoranej ziemi pomiędzy Armenią i Turcją.
Garnica pomiędzy Armenią i Turcją. W tle widać Ararat, a na pierwszym planie terytorium niczyje i pas zaoranej ziemi.
Dziś jednak podróżowałem w kierunku prawdziwej Granicy, prawdziwych posterunków i żołnierzy z karabinami przewieszonymi przez ramię. Krajobraz zmieniał się za oknem. Wspaniała mieszczańskość Dolnego Śląska ustąpiło uporządkowaniu Opolszczyzny, by, po minięciu Krakowa, utonąć w brzydocie i chaosie Podkarpacie. Czułem bliskość granicy. Architektura była inna i ludzie inaczej ubrani. Widziałem zmianę w rejestracjach samochodów i w przydrożnych napisach zachęcając do kupna mebli. Imperium tutaj miało swoje kresy. Jak mur Hadriana bronił Rzym przed barbarzyńcami, tak pomiędzy dwoma słowiańskimi narodami powstała umocniona linia dzieląca świat na zachodni porządek i wschodni chaos. Za nią rozciągała się ziemia nieznana, niezrozumiała dla przeciętnego Europejczyka. 
Ukraina. Przydrożny bazarek.
Długa kolejka samochodów podkreślała wagę przejścia granicznego. Nie było tu jednak germańskiego porządku. Niektórzy kierowcy mijali nas lewym pasem, w sobie wiadomy sposób dochodząc do początku kolejki. Inni korzystali z chwilowej nieuwagi stojących w kolejce i gdy ci zbyt wolno ruszali, zostawiając przed sobą pustą przestrzeń, wciskali się w to miejsce. Nikogo to nie oburzało. Był upał. Przy drodze nie było sklepików, barów czy choćby toalet. Samochody posuwały się wolno, więc gdy w końcu ujrzałem posterunki, spodziewałem się zobaczyć również proces dokładnych kontroli, którym poddawani byli wyjeżdżający. Tak jednak nie było. Kierowcy podawali paszport, dostawali pieczątkę i jechali dalej. Jednak by pieczątkę uzyskać, należało czekać. Tak witał mnie wschód. Tutaj urzędnik znaczył więcej. Jakąż wagę miała by jego decyzja, choćby w postaci pieczątki, jeśli uzyskać można by ją szybko i w sposób niezauważalny? Ten „wystany” stempelek dopiero nabierał znaczenia, a przez to i sama Granica wydawała się potężniejsza. Jej przejście miało smak inicjacji, powitania w innej, nieznanej kulturze.
Tak więc, po pięciu godzinach spędzonych w ślimaczo poruszającej się kolejce, stanąłem poza Granicą Imperium. Na ziemi nieznanej, na zachodnich rubieżach Ukrainy.
Ukraina. Pani w bikini prowadzi krowę wzdłuż drogi.


niedziela, 12 stycznia 2014

Armenia. Część VI. Najlepszy Hotel w Mieście.


Dalej doliną rzeki na północ. Taksówkarz Martin uznał, że na samym gazie i końcówce paliwa nie dojedziemy do miejsca w które zmierzamy. Stacja paliw mieściła się pomiędzy zniszczonymi zabudowaniami fabrycznymi i w niczym nie przypominała standardów do których byłem przyzwyczajony. Trudno było powiedzieć jakiego pochodzenia benzynę kupuje nasz kierowca. Zaraz potem jechaliśmy w górę, asfaltową drogą pełna dziur.

Taksówkarz Martin
Osiedle na wzgórzu było częścią Alawerdi, centrum przemysłu chemiczno-miedziowego. Przed pierwszą wojną światową mieściło się tutaj największe centrum przetwórstwa miedzi w Europie. Dziesięciolecia rabunkowej eksploatacji zdegradowało krajobraz  i zniszczyło roślinność. Miejsce to obecnie przypominało tolkienowski Mordor. Spoglądałem zafascynowany w dół. Nad miasteczkiem, położonym w dolinie, górowała fabryka, której komin, niczym wszechwidzące oko obserwował miasto. Obserwował i niemiłosiernie truł swymi wyziewami. Jak z jądra ciemności promieniowała klątwa na zielone wzgórza, czyniąc to miejsce trudnym do życia.
Alawerdi i huta miedzi
Wjechaliśmy w osiedle. Radzieckie bloki stały nie remontowane od czasu ich powstania. Odrapane sypiące się tynki i żółte rury z gazem przecinające niebo w najdziwniejszych miejscach, by wspiąć się potem po ścianach. Połowa mieszkań była opuszczona, strasząc wybitymi oknami. Miasto upadłe, miasto widmo.
Blok
Przypomniałem sobie stare poradzieckie osiedla wojskowe opuszczone przez wojska radzieckie, wyjeżdżające z Polski w 1991 roku. Pośród dziewiczych lasów stoją blokowiska z wyrwanymi rurami i instalacjami, z mieszkaniami pozostawionymi przez wyjeżdżających w pośpiechu obywateli ZSRR. Alawerdi wyglądało podobnie, ale tutaj wciąż wegetowali ludzie. Niektórzy pracowali w kombinacie, niektórzy byli za starzy na wyjazd, inni nie posiadali wystarczających środków by uciec. Opuszczony budynek hotelowy straszył przy wielkim , pustym placu, wzdłuż którego, w rozpadających się budach, sprzedawcy wystawiali swoje ubogie towary.
Centralny plac
Zatrzymaliśmy się przed rozpadającym się blokiem, na dole którego mieścił się sklep. Martin zatelefonował i powiedział, że musimy chwilę poczekać. Po paru minutach podjechały dwa samochody terenowe i z jednego z nich wysiadł uśmiechnięty mężczyzna. Krótkie spodenki, koszulka polo, białe skarpetki i klapki. Powagi rosłej sylwetce dodawał błysk złota na sygnetach, łańcuchu i wśród białych zębów. Oto przybył Armen, przedstawiciel miejscowego biznesu.  Właściciel hotelu, sklepu i Bóg wie czego jeszcze. Najlepszy hotel w mieście mieścił się na parterze bloku, tuż obok sklepu. Pomieszczenia pozbawione okien były wilgotne, ale w miarę czyste. W łazience wisiała dziwna aparatura produkująca rzekomo ciepłą wodę.
Najlepszy Hotel w Mieście
Armen zaproponował kolację. Pomiędzy hotelem a sklepikiem wciśnięte było jeszcze jedno pomieszczenie, będące kuchnią. Mogliśmy kupić sobie w sklepie to co chcieliśmy zjeść a jedna z ekspedientek ugotowała z tych produktów smaczną kolację.
-Czy mam zapłacić za przygotowanie kolacji?
-Jak uważasz -odpowiedział Armen -Jeśli będzie ci smakować, zapłać ile uważasz. Jeśli nie, nie płać.
Siedliśmy więc przy plastikowym stoliku przed sklepem i po chwili zajadaliśmy pyszny omlet z pomidorami, sałatki i lawasz, popijając zimnym piwem. Do stolika dosiadła się jedna z ekspedientek i brunetka mówiąca czystym rosyjskim. Nazywała się Mariam i była szwagierka Armena, na co dzień mieszkającą we Władykaukazie. Miasto te, zbudowane w 1784 roku przez Rosjan, było kluczem do całego Zakaukazia i strzegło przejazdu Gruzińska Droga Wojenną. Zaledwie 15 km od jej domu 1 września 2004 roku rozegrały się tragiczne wydarzenia. 33 żołnierzy Szamila Basajewa wtargnęło do szkoły w Biesłanie i uwięziło setki osób tam będących. W wyniku nieudanego szturmu sił specjalnych doszło do serii wybuchów i śmierci 334 osób. Mariam opowiadała o szoku, wywołanym śmiercią dzieci, o ludziach wciąż opłakujących stratę i czasie, który nie jest w stanie uleczyć zadanych sercu ran. Region będący centrum sporów pomiędzy muzułmańskimi Inguszami i prawosławnymi Osetyjczykami nie jest bezpieczny, od czasu gdy Wielki Demiurg Narodów Józef Stalin pomieszał w kaukaskim kotle, wzniecając animozje i wzajemną wrogość między małymi narodami zamieszkującymi te góry. Tutaj nie zapomina się krzywd, tutaj pielęgnuje się je dziesięcioleciami, czekając na możliwość zemsty. 156 dzieci nie żyje. Matki i bliscy nie zapomną tego nigdy, a krew lać się będzie jeszcze za dziesiątki lat. Szwagierka Armena mówiła o wszechobecnym poczuciu zagrożenia ze strony kaukaskich bojowników.  Pomimo tego, południowe rubieże Rosji jawiły się dla Ormian jako szansa na skok cywilizacyjny i dawały większą szansę na w miarę dostatnie życie.
Widok osiedla
Niedługo przed zmierzchem ruszyłem w kierunku klasztoru Sanahin. Z hotelu było tam blisko 4 km. Droga prowadziła przez post-apokaliptyczne osiedle, by wkroczyć w, sąsiadującą z nim, sielankową wioskę. Domki tonęły, zalewane lawiną roślin, która pokrywała wszystko. Nad dziurawą drogą przechodziły zardzewiałe rury z gazem. Wszystko było skorodowane i zbutwiałe, jednak w tej wiejskiej scenerii, zniszczenia nie były już tak uderzające jak na sąsiadującym blokowisku. Tuż za wioską znajdował się teren klasztoru.
Wioska obok osiedla
Być może istniał on już w IV wieku. Na pewno jednak był potężnym centrum religijno-naukowym w X i XI wieku. W murach klasztoru działała Akademia Grigorija Magistrosa, najwybitniejszego człowieka swojej epoki. Ten armeński arystokrata, po aneksji kraju w 1045 roku, poddał się władzy Cesarza Bizancjum Konstantyna IX Monomacha. Tłumaczył liczne działa filozofów greckich i rzymskich. Budował kościoły i klasztory. Jednak najbardziej jest znany ze swoich listów. Napisał ich 88, adresując do mnichów, książąt i królów, dając świadectwo epoce w której żył i umożliwiając nam jej poznanie. Nie jest to jednak łatwe. Magristos był doskonale wykształconym mieszkańcem pogranicza, w którym mieszały się religie i języki. W swoich listach, nie dość, że odnosił się do wydarzeń oczywistych dla adresatów, a dla nas nieznanych, to jeszcze mieszał języki ormiański, grecki, arabski i perski. Tłumaczenia jego 88 pism trwają do dzisiaj. W samej Akademii uczono przedmiotów humanistycznych, ale również zgłębiano nauki medyczne, dając nawet studentom do dyspozycji prosektorium. Świetność uczelni zakończył najazd Mongołów, który nieodwołalnie zmieniał cały ówczesny świat. Począwszy od dalekich rubieży Chin, poprzez cały jedwabny szlak, aż do tego regionu. Większość miejsc, dotkniętych tą klęską, nie podnosiła się już z upadku.
Klasztor Sanahin
Klasztor uderza posępnym wdziękiem. Zbudowany z kamienia, który sczerniał z wiekami, oszczędnie zdobiony, wtopił się w zielony krajobraz stojąc pośród wysokich drzew. Dach porósł trawami i niewielkim krzewami, wydając się jeszcze jednym pagórkiem. Do środka wkroczyłem stąpając po płytach grobowców, którymi wyłożono przedsionek. Nad nimi rozpościerał się okrągły strop podparty niskimi, masywnymi kolumnami.
Wewnątrz potężnego pomieszczenia widoczne były drzwi. W środku znajdował się ołtarz. Właściwie dwa arkusze tkaniny i dwa święte obrazy. Nie pasował do surowych murów. Mrok rozświetlały jedynie dwa okienka, na jednej ze ścian i w kopule. 1000 lat temu paliły się tutaj setki świec, a sam przybytek był główną katedrą królestwa Lorri. To niewielkie królestwo błysnęło na tych ziemiach przez niespełna 200 lat obejmując swoim zasięgiem również część obecnej Gruzji. Pamięć o królestwie trwa w nazwie prowincji (Lori) i w dwóch cudownych klasztorach ufundowanych przez ówczesnych władców: Sahin i Hachpat. 
Pomiędzy surpem Matki Bożej (Astwacacin) i surpem Odkupiciela (Amenapyrkicz) znajduje się korytarz pełen wnęk. Prawdopodobnie tutaj odbywały się wykłady Akademii. Usiadłem w jednej z nisz, próbując sobie wyobrazić lekcje sprzed tysiąca lat. Gdy Europę zalewał mrok średniowiecza, tutaj biło jedno z serc naszej kultury. W sąsiadującej z Akademią bibliotece klasztornej, zgromadzono wtedy setki ksiąg, w tym tłumaczenia antycznych filozofów i mędrców.
Tuż obok kompleksu znajduje się cmentarz. Obok pochodzących z XI wieku grobowców rodów Kiurikianów i Zakarianów, znajduje się również grobowiec rodu Argutinskich-Dołgorukich, panów tych ziem w XIX wieku. Z cmentarza rozciąga się widok na dolinę i klasztor, niewątpliwie jeden z najpiękniejszych w całej Armenii.
Rodzinne grobowce

niedziela, 22 grudnia 2013

Armenia. Część V. W drodze do najlepszego hotelu w mieście.


-To będzie najlepszy hotel w mieście –obiecywał Martin wioząc nas przez północną część Armenii. Dawno zniknął gdzieś blichtr Erewania. Mijaliśmy wynędzniałe wioski i rozpadające się fabryki, od lat niczego nie produkujące. Wszechobecny pył pokrywał drzewa i cały świat za oknami. Jak w dawno opuszczonym domu, kurz pożerał wszystko. Tak jakby ludzie przenieśli się gdzie indziej. Tak po części było, a blaszano-drewniane getta Erewania pełne były mieszkańców tych terenów.
Od dłuższego czasu jechaliśmy doliną wzdłuż torów kolejowych. Pod nami szumiał Debebd a gdzieś tam, nad nami, krył się klasztor Kobajr. Ostatni przystanek przed noclegiem.
Miejscowość nie była oznaczona drogowskazem, więc kierując się intuicją, Martin zjechał  w bok i zaparkował przy opuszczonym budynku stacyjki kolejowej. To na pewno było tutaj. Jedyna dróżka prowadziłą w górę. Nade mną, wśród powodzi zieleni, rozrzucone były biedne domki. Ścieżka walczyła uparcia z ekspansywnymi roślinami, które codziennie szturmowały jej przestrzeń. Było gorąco i duszno, a woda spływająca strużkami z góry tworzyła grząskie błoto, w którym zapadały się buty.
Wieś była spełnieniem marzeń o raju na ziemi. Rzadko stojące na wzgórzu domy wyglądały zza okrywających je drzew i pnączy. Gdzie jeszcze spotkać można gęsi pływające w małej bali, świnie taplające się radośnie w błocie i pozdrawiających przechodniów ludzi? Zaledwie 50 metrów nad drogą świat gęstej zieleni pokonał świat kurzu i dał wytchnienie znużonym oczom.
Stojąca przed jednym z domów kobieta sprzedawała orzechy włoskie w małym foliowym woreczku. Kupiliśmy trochę o ona poczęstowała nas ciastem i chciała zaprosić na kawę. Trudy życia nie zniszczyły jej pięknej twarzy. Powiedziała, że nazywa się Chan i pochodzi z prastarego rodu, który przywędrował gdzieś z głębi Azji. Na tarasie, tuż za nią, chichotały dwie czarnowłose dziewczynki. Czyżby chodziło o potomkinie Czyngis-chana? Myśl nie była wcale absurdalna. Władca wszystkich Mongołów był nie tylko wielkim wojownikiem i strategiem. W alkowie bił również wszelkie rekordy. Jego żołnierze zabijali wszystkich w zdobytych miastach, ale oszczędzali najpiękniejsze kobiety, wiedząc, że należą do wodza. Podobno rzadko zadawalał się jedną niewiastą podczas nocy a jego potęga i władza powodowały, że liczne dzieci zrodzone z tych uciech, cieszyły się poważaniem i rozmnażały dalej w najlepsze. W całym dawnym Imperium żyli jego potomkowie. Trudno to dziś udowodnić w 100%, ale ślady w chromosomach wskazują, że 16 mln ludzi z Azji i je obrzeży miało jednego przodka, żyjącego 1000 lat temu. Któż inny, poza Temudżinem, mógłby mieć taką moc rozsiania własnych genów i ich późniejszej ochrony? Odszedłem odprowadzany spojrzeniem wielkich czarnych oczu. Teraz dostrzegłem w nich intelegencję i przebiegłość.
Szedłem dalej. Za wioską pasły się młode byczki, a ścieżka wyłożona była kamiennymi płytami. Wszędzie leżały porozrzucane kamienne bloki, resztki dawnych budowli, a po chwili zobaczyłem wiekowe chaczkary. Gdy podniosłem głowę, ujrzałem wznoszącą się nade mną ściana klasztoru. Niewiele z niego zostało. Wśród walającego się gruzu satłą wieża i ściany zewnętrzne klasztoru. Mimo braku dachu, za ołatrzem zachował się  wspaniały fresk. 

Wydawać się mogło, że w miejscach takich spotkać można jedynie gady i bawiące się miejscowe dzieciaki. Tak jednak nie było. Miejsce otoczone było dzisiaj kultem. Chaczkary starannie wyciagnięte z kamieni i ustawione w pozycji pionowej. W paru zakamarkach stały święte obrazki przyozdobione świeczkami i zwiędłymi kwiatami. Wśród ruin krząttała się ormiańska rodzina, która przywitała nas uśmiachami. Porządkowali jdną z naw, zmiatając i ustawijąc ołatarzyk.

Wyszedłem za mury klasztoru i zamarłem oszołomiony bajecznym widokiem. Przede mną rozłożyła się  dolina rzeki Debed, otulona zielonymi górami. Wzdłuż kamiennej ściany wiodła ścieżka w górę. W oddali widać było jaskinie w ścianie zieleni.  Ruszyłem wzdłuż stromej ściany skały by dojść do rozpadlin będących źródłem setek spływających w dół strumieni. Tu również spotkałem miejscową rodzinę, a jej zachowanie wskazywało, że miejsce to było dla nich święte. Mimo, że chrześcijanie zawitali tu wieki temu, byłem pewien, że miejsce to odwiedzane było jeszcze przed nimi. 

Wszedłem w głąb pieczary i włożyłem głowę pod strumyczek. Woda była zimna i czysta. Dawała orzeźwiającą ochłodę  Posiedziałem chwilę wśród kapiącej zewsząd wody i ruszyłem w dół, do samochody, by ruszyć ku najlepszemu hotelowi w mieście.


niedziela, 24 listopada 2013

Turcja. Cześć XX. Droga, droga, droga ...


Ponad 7000 km, w tym większość w Turcji, często 500-600 km dziennie. Tak więc Droga. Koniecznym stało się poświęcenie jej kolejnego rozdziału. Opustoszałe miasteczka, wysokie góry, spalone słońcem stepy i dwie kreski ciągnące się aż po horyzont. Doświadczenia, w naszej części Europy, nie spotykane.


Od granic Turcji jechałem trzypasmową drogą. Doskonała nawierzchnia i pustka. Do Stambułu jeszcze duży ruch, samo miasto to wielogodzinne korki, potem zatłoczona droga wzdłuż morza Marmara. Dalej już tylko pojedyncze samochody i w zasadzie tureckie rejestracje. Poruszaliśmy się z miasta do miasta, prawie codziennie zmieniając miejsce, krajobrazy za oknem przesuwały się jak w kalejdoskopie.
Wszędzie płaciłem się za przejazd specjalną kartą, którą można zakupić przy wjeździe na autostrady. Częste były stacje paliwowe lokalnych marek. Olej napędowy był drogi, nawet bardzo, obecnie nasze ceny doganiają tureckie, ale przygotować się trzeba na ponad 6zł/litr.
Pierwsza część drogi wiodła wzdłuż morza Marmara. Duży tłok i gęste zaludnienie. Miasta łączyły się ze sobą, sprawiając wrażenie jakby Stambuł nigdy się nie kończył. Dookoła wzrastały nowe fabryki, dając świadectwo rosnącej potęgi gospodarczej Turcji. W jednej z miejscowości zjechaliśmy nad samo morze i zjedliśmy śniadanie na jego brzegu. Brzydko i brudno, choć w wodzie pełno dzieci. Na drugiej stronie Morza Marmara piętrzyły się zakłady przemysłowe.
Droga nad Morze Śródziemne to już pusta przestrzeń. Co jakiś czas miasteczko z wysłużonym przystankiem autobusowym. Puste stacje benzynowe z wielkimi placami. Mijaliśmy pojedyncze samochody. Niestety natknęliśmy się także na policję. Na poboczu stał samochód przodem do mojego kierunku jazdy i sprawdzał prędkość radarem, kilometr dalej czekali już policjanci. Mimo małego ruchu udało im się złowić trzy samochody. Za przekroczenie prędkości o 15 km dostałem 140 lir mandatu. Chciałem zapłacić, ale policjanci odmówili przyjęcia gotówki. Kierowca jednego z zatrzymanych samochodów wytłumaczył mi po niemiecku, że mogę zapłacić w najbliższej miejscowości. Mandatu w efekcie nie zapłaciłem do dzisiaj.
Z Side w kierunku Konyi jechaliśmy przez zakurzony, porośnięty wyschnięta trawą step, a także przez przepiękne, dzikie góry. Rzadkie wioski wyglądały na wymarłe. Zatrzymaliśmy się w przydrożnych barze, gdzie byliśmy jedynym klientem. Mimo braku ruchu obsługa i jedzenie okazały się świetne. Przed barem przejeżdżały stare pickupy jak z amerykańskich filmów a w rogu lokalu stały trzy wysłużone fotele masujące, w których można było się zrelaksować przez dalszą jazdą.

Droga z Konyi do Kapadocji to prawie pustynia. Piasek był słony i nie bardzo chciało na nim cokolwiek rosnąć. Pod drodze dwie atrakcje. Pierwsza to stary karawanseraj w Sultanhani. Warto zatrzymać się na chwilę i pospacerować w chłodnych, ciemnych wnętrzach. Zwraca uwagę również sama bryła budynku, przypominająca bardziej twierdzę. Miejsce to było dawnej niespokojne i często trzeba było bronić się przed różnymi bandami chcącymi złupić podróżnych. Drugie miejsce, które chciałem odwiedzić, to wyschnięte, słone jezioro. Ze szczątkowej mapy wynikało, że znajduje się ono dość daleko od głównej drogi. W pewnym momencie wjechałem więc w step wzniecając chmury kurzu. Przejechaliśmy parę kilometrów, ale pustka ciągnęła się w nieskończoność. Nie udało się dojechać do jeziora, niestety musiałem zrezygnować.

Samochód często prowadziła moja żona. Na mijanych, tureckich kierowców działało to jak płachta na byka, momentalnie przyspieszali. Po drodze dochodziło do pasjonujących wyścigów. Kobieta jako kierowca miała też swoje niewątpliwe zalety, po raz kolejny, to ona dała się złapać się na radar, tym razem wystarczył jednak uśmiech i trzepotanie rzęsami. Policjant zrezygnował z ukarania mojej żony, dobrotliwie machając ręka.

Z Kapadocji nad Morze Czarne droga była już znacznie gorsza. Na domiar złego chciałem skrócić trasę i przejechać boczna drogą. Cóż, po kilkunastu kilometrach odkryłem swój błąd. Asfalt zamienił się w polną drogę, wąską i krętą, wijącą się to w górę to w dół. Dodatkowo, często z naprzeciwka nadjeżdżały ciężarówki. Szerokość drogi uniemożliwiała minięcie się i ja, jako słabszy, musiałem cofać do pierwszej zatoczki. Trudy wynagrodził widok pól ryżowych i „przebiegające” przez drogę żółwie.
Na drogach tureckich czułem się jak w amerykańskich filmach. Pustka, żar i kurz i pasek asfaltu ciągnący się aż po horyzont. Jazda sama w sobie była przygodą, którą syciłem się każdego dnia.

piątek, 1 listopada 2013

Turcja. Częć XIX. Safranobolu czyli Kastamonu.


Mknęliśmy wzdłuż wybrzeża w kierunku ostatniego przystanku podróży –Safranobolu. Droga nie wydawała się długa, więc zatrzymaliśmy się na dwa przystanki. Pierwszy przed Abaną, gdzie duże fale wzbudziły entuzjazm mojego syna. Drugi raz w Inebolu. Miasteczko rozciągało wśród pięknych, zielonych pagórków. Przez środek płynęła zaśmiecona, wysychająca rzeczka. Wzdłuż nabrzeża stały pickupy i samochody dostawcze. Na małym bazarku i na głównej ulicy rolnicy i rzemieślnicy handlowali swoimi towarami. Szedłem wzdłuż stoisk z chustami, siodłami, owocami. Połowa kramów oferowała czosnek, z którego hodowli Inebolu słynęło. Zatrzymałem się obok grupki zawzięcie dyskutujących mężczyzn. Jeden z nich, wysoki i wysuszony, sprzedawał, na naprędce zorganizowanej ladzie, naręcza czosnku. Ubrany był typowo –brązowe spodnie i marynarka, koszula i czapka, jednak stan ubrań zdradzał biedę. Postanowiłem kupić jego produkty. Uwielbiam czosnek, a ten tutejszy w niczym nie przypominał chińskich podróbek sprzedawanych w polskich supermarketach. Lepki i pachnący tworzy inną jakość potraw. Spytałem o cenę, a kiedy mężczyzna ją podał, poprosiłem o 3 kg (30 TL). Odchodząc uśmiechałem się długo, mając przed oczami jego szczęśliwe i zdziwione spojrzenie. Nieczęsto zdarzali mu się klienci wykupujący pół towaru bez targowania się. Odjeżdżając, na rubieżach miasta, minąłem dymiące wysypisko śmieci, położone tuż na rzeką.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej zatrzymałem się na stacji benzynowej. Podczas płacenia odkryłem, że z portfela zniknęły wszystkie dokumenty samochodu. Szybkie przeszukanie bagaży nie przyniosło żadnych rezultatów. Poczułem się nieswojo. W kraju, gdzie fakt wjazdu samochodem dokumentuje się specjalnym wpisem w paszporcie, nie wyglądało to zbyt dobrze. Było jeszcze wcześnie a najbliższym dużym miastem okazało się Kastamonu. Postanowiłem zgłosić tam policji fakt zaginięcia dokumentów.
Po kilkudziesięciu minutach byliśmy na miejscu i przy głównej ulicy znalazłem okazały budynek policji. Po wejściu do dużego holu nie spotkałem nikogo i dopiero błądząc chwilę po pustych korytarzach odnalazłem pierwszego mundurowego. Spróbowałem niemieckiego i angielskiego, ale mimo ogromnych chęci rozmówcy nie był on w stanie pojąc ani słowa. Po chwili zadzwonił gdzieś i zaproponował kawę. Kilka minut później pojawił się młody człowiek w obstawie dwóch funkcjonariuszy. Niski, lekko łysiejący, był ubrany w drogi garnitur, co zdradzało wyższą szarżę. „I speak English” rzekł. Na mój potok słów odpowiedział nic nierozumiejącym spojrzeniem. „Not so fast Sir”. Zrozumiałem, że muszę swój problem ująć w prostsze słowa. Po chwili udało mi się wyłuszczyć w czym rzecz. Mężczyzna okazał się komendantem regionu a sprawa nie leżała w jego kompetencjach. Jednak przydzielił nam eskortę i kazał odwieźć na posterunek miejski policji. „Turkish police are good people” –pożegnał się ze mną komendant.

Nasz nowy towarzysz wyglądał jak wycięty z filmu o trochę zepsutych gliniarzach. Nosił brązowa koszula i marynarkę, spod której wystawała niedbale kabura pistoletu. Nieogoloną twarz rozjaśniał uśmiech, kiedy dowcipkował po turecku mrugając do mnie porozumiewawczo, tak jakbym pojmował jego żarty. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do posterunku miejskiego. Eskortujący nas porozstawiał szeregowych stójkowych po kątach i wytłumaczył dyżurnemu o co chodzi. Siedziałem w sali przyjęć, pod ogromnym portretem Ataturku, mając przed oczami cytaty z jego przemówień. Nie działo się zbyt wiele, a oczekiwanie przerywali jedynie kolejni policjanci, którzy przychodzili popatrzeć, kto u nich zawitał. Po jakimś czasie dostałem kawę od mężczyzny, który zagadnął po niemiecku. Minęła już prawie godzina od kiedy przyjechałem i traciłem nadzieję na kontakt z kimkolwiek. Jednak on po zamienieniu paru słów i wspomnień o swojej pracy w Niemczech, poszedł w swoją stronę. Po dwóch godzinach młody funkcjonariusz zaprowadził mnie do pokoju by, za pomocą Google Translate, oznajmić: wir warten auf Ubersetzer. Próbowałem wytłumaczyć, że nie ma potrzeby, że jego kolega mówi po niemiecku, ale on wciąż wskazywał na ekran komputera –wir warten auf Ubersetzer. Zaproponował też kolejną kawę i udostępnił komputer mojemu synowi, by grą zabił upływający czas. Powoli zmierzchało i byłem głodny, miałem też okazje być świadkiem scysji dwóch młodych kobiet, skarżących się jedna na drugą policjantom. Nic nie rozumiałem ale z przyjemnością obserwowałem ich emocjonalne gesty i grymasy. Mężczyźni traktowali je mocno protekcjonalnie, jednocześnie bezradnie poddając się natłokowi wypowiadanych przez panie słów. W końcu sprawa była jednak załatwiona, a ja czekałem dalej.

Zapadł wieczór i wszyscy zajęli się jedzeniem, w końcu był ramadan i trudno było się dziwić, że po dniu postu pożywny posiłek był najważniejszy. Kiedy wszyscy skończyli i ospale przechadzali się po pokojach, do budynku wparował komendant miejski policji w towarzystwie młodej pary. Sprawy potoczyły się szybko. Komendant zaprosił mnie do swojego gabinetu gdzie czekało dwoje jego młodych towarzyszy oraz policjant z przygotowaną maszyną do pisania. Rozpoczął się dziwny spektakl. Komendant mówił do kobiety, ta przekazywała to w dziwnym języku swojemu towarzyszowi, a ten w niezgrabnym angielskim mówił do mnie. W odwrotną stronę sytuacja była identyczna, ja mówiłem po angielsku po chłopaka, ten do dziewczyny, a ona do komendant. Na koniec komendant przekazywał policjantowi co ma pisać. Po krótkiej rozmowie okazało się, że moi tłumacze są Irańczykami, czekającymi na możliwość wyjazdu na zachód. Byli ładnymi ludźmi, ciemnowłosi i szczupli. Nosili się europejsko i nie przystawali do tutejszej rzeczywistości. Dorabiali jako tłumacze w miasteczku, gdzie niewiele osób mówiło po angielsku. Była dziesiąta gdy otrzymałem efekt wspólnej pracy zespołu –jedną kartkę papieru zapisaną po turecku. Komendant zapewnił mnie, że będzie honorowana na wszystkich granicach świata.

Policjanci zatroszczyli się o nasz nocleg, proponując znalezienie hotelu. Ja jednak, bojąc się, że zawiozą nas do najdroższego przybytku w mieście, postanowiłem poszukać szczęścia na własną rękę. Wyszliśmy w towarzystwie Irańczyków i szybko znalazłem nocleg. Nie zostało zbyt wiele czasu na zwiedzanie Kastamonu. Musiał wystarczyć spacer główną ulicą, przedzieloną w środku kanałem z płynącą wodą. Miasto zrobiło na mnie dobre wrażenie i kiedyś z pewnością tam wrócę. Niestety następnego dnia nadszedł czas wyjazdu.

piątek, 11 października 2013

Turcja. Część VIII. Sinop, czyli kurort po turecku


Odpaliliśmy samochód rano, by po przejechaniu przez ryżowe pola rzeki Kizilirmark, ujrzeć wybrzeże Morza Czarnego. Sinop rozciągał się na cyplu wysuniętym w bezmiar wody. W pamięci miałem Side i bałem się spotkania z kolejnym nadmorskim kąpieliskiem. Miasteczko przywitało starymi murami i sznurem samochodów ciągnących się przez główną drogę. Zatrzymaliśmy się i szybko znalazłem miejsce do spania. Hotele były tanie i zaskakująco, jak na środek sezonu, puste. Korzystając z ostatnich promieni światła, pojechałem popływać. Kąpieliska było nieco oddalone od centrum i przypominało stare, komunistyczne ośrodki w Polsce. Nabrzeże ze zmurszałego betonu, zardzewiałe barierki i opuszczone budynki śmierdzące moczem. Morze było wspaniałe, nie tak cukierkowe jak Morze Śródziemne, wzburzone, ciemne i znacznie zimniejsze. Pod wodą okazało się równie pełne życia. Nabrzeże oklejone wodorostami było schronieniem krabów wielkości pięści i gromady ryb. O tej porze nie spotkałem tam nikogo. Po kąpieli pokręciłem się chwilę, z nostalgią wspominając wczasy nad Bałtykiem, gdzie byłem jako dziecko.

Kiedy wróciłem było już ciemno i miasto rozbłysło kolorowymi światłami. Podobnie jak Side, Sinop również żył atmosferą nadmorskiego festynu. Turystów zagranicznych jednak praktycznie nie było, za to wakacje spędzało tutaj dużo tureckich rodzin. Tak więc festyn skrojony był również na turecka miarę. Wyruszyłem na promenadę, na nabrzeżu cumowały łodzie w których można było kupić wiele gatunków ryb przygotowywanych na oczach głodnych spacerowiczów przez kucharzy. Dwóch mężczyzn siedziało przed talerzem pełnym małych rybek smażonych w całości, obok trzy młode kobiety w chustach jadły sałatki czekając na swoje porcje.

Na chodniku, mimo, że zegar dawno wskazał 22.00, sześcioletnie dzieci sprzedawały prażony słonecznik. Ich wąsaty ojciec podchodził co jakiś czas sprawdzając utarg. W dwóch wypełnionych po brzegi lokalach młodzi i starzy mężczyźni zapamiętale grali w tavlę i karty. Choć alkohol był tu obecny, większość raczyła się herbatą i oranżadą. Wokół krążyły małe stateczki oświetlone różnokolorowymi neonami. Co jakiś czas, któryś z nich podpływał do przystani, by zabrać kolejną porcję ludzi, a po odbiciu od brzegu rozbrzmieć głośną, rytmiczną muzyką.

Uliczne stragany sprzedawały pamiątki: portrety Ataturka, Erdogana, tureckie książki i świecidełka. Z przewoźnych kramików kupowano lody i przekąski. Wąsaty kucharz w spektakularny sposób nabijał na patyczki małże by po paru obrotach nimi w powietrzu usmażyć w garnku pełnym oleju i podać wszystkim członkom rodziny tęgiego mężczyzny. Pomiędzy spacerowiczami przemykały małe samochodziki z piszczącymi dziećmi. Pojazdy podświetlone od spodu fioletowym światłem wyglądały jak pozaziemska armia atakująca Turcję.

Plac zabaw rozbrzmiewał gwarem. O miejsce przy przyrządach gimnastycznych walczyła z dziećmi starsza kobieta w szarym ubraniu i chuście, która widząc moje zainteresowanie, w prostym niemieckim, wytłumaczyła mi, że lekarz zalecił jej ćwiczenia. Dochodziła dwunasta a ludzi nie ubywało. Impreza toczyła się na całego. Po powrocie do hotelu, otworzyłem wino i długo jeszcze patrzyłem przez okno na pełną ulicę.

Ranek rozbłysnął znowu ostrym słońcem, poszedłem obejrzeć budzące się miasto. Nocne życie toczyło się prawie do świtu, ale drobne kramiki były już otwarte, a ulicami jeździły ciężarówki pełne towarów. Przeszedłem w poprzek zabudowań by znaleźć się wśród bloków położonych nad przeciwległym brzegiem morza. Budynki były postawione od niechcenia i część z nich sprawiała wrażenie niedokończonych. Było brudno i śmierdziało. Kamienista plaża upstrzona była śmieciami. W miejscu, gdzie zmurszałe mury runęły do morza, ludzie zrzucali odpadki wprost do wody. Na sporym zboczu schodzącym do morza grasowały tłuste szczury.

Kawałek dalej był mały pomost rybacki. Kiedy robiłem zdjęcia, rybacy przyglądali mi się obojętnie, a mały przywiązany do słupka piesek odganiał głośnym szczekaniem. W środku miasta, mimo ramadanu, działały lokanty i otwierano sklepy z pamiątkami. Szczególny podziw budziła witryna pełna modeli statków w wielkości od dwóch metrów do pięciu centymetrów. Rybacy sprzedawali też złowione rankiem ryby a topniejący lód znaczył ulicę spływającymi rzeczkami.
Przebrałem się i pojechałem w głąb cypla. Tuż za miastem była mała plaża pełna czarnego piasku, zewsząd okolona wysokimi skałami. Obok plaży znajdował się mały bar, czy też właściwie zadaszone stoliki, przy których można było napić się kawy, albo zjeść ciastko. By znaleźć się na dole trzeba było zejść długimi i wąskimi schodami. Wejście nie było darmowe, schodząc uiszczało się drobną opłatę młodym chłopcom, ale dzięki temu ludzi było znacznie mniej a ja miałem poczucie małej ekskluzywności.

Na plaży gości było mało, pogoda cudowna, woda ciepła i przejrzysta. Obok mnie leżakowała para z trójką dzieci, dalej starsze małżeństwo i jeszcze kilka osób, razem nie więcej niż dwadzieścia. Intymna, sielankowa atmosfera udzielała się wszystkim. Dzieci kąpały się w morzu pod okiem matek a poważni ojcowie palili papierosy w cieniu, z dumą spoglądając na swoje rodziny. Czułem się doskonale, obserwując te sielskie sceny. Tak więc wygląda raj w wersji tureckiej. Przyznałem w duchu, że mi również jest bliższy od wersji zachodnioeuropejskiej.
Dzisiaj żegnaliśmy się z morzem. Jutro czekał nas ostatni etap podróży przed wyjazdem z Turcji –Safranobolu, choć jeszcze nie wiedzieliśmy, że nigdy tam nie dotrzemy.