sobota, 27 lipca 2013

Turcja. Część IV. Olympia, czyli raj


Wiedziałem czym pachnie wybrzeże. Napawające odrazą kurorty, hordy wczasowiczów. Szczerze nienawidziłem takich miejsc a myśl o tym, że mógłbym w jednym z nich spędzić czas choć odrobinie dłuższy od chwili, powodowała ból głowy. Nerwowo przeglądałem przewodnik by w końcu natrafić na Olimpos –miejsce w którym zakazano budowy hoteli, ze względu na sąsiedztwo rezerwatu. I ta nazwa!
Po paru godzinach dotarliśmy do Antalyi. Minąłem zniesmaczony to miasto-kombinat, produkujące równo przycięte usługi turystyczne. Hotele, droga, wąski pasek plaży –nie chciałem zatrzymywać się nawet na posiłek. Pojechaliśmy dalej wzdłuż morza, przez śródziemnomorską makię, aż zobaczyłem drogowskaz na Olimpos. Kręta droga prowadziła w dół przez las. Jej kiepski stan utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie spotkam wielu turystów. W dole czekało miejsce, które sobie wymarzyłem. Szeroka , pusta plaża, drzewa i niewysokie domki campingowe. W jednym z ośrodków z bungalowami znalazłem nocleg. Był też basen. Gdy szedłem ścieżką wyciętą w tropikalnym buszu, spod nóg czmychały zwinne gekony. Raj, obiecany raj na ziemi.


Kamienista, prawie pusta plaża
Zaraz potem kąpaliśmy się w przejrzystej, ciepłej wodzie. Dookoła pustki, nieliczni turyści uciekli przed skwarem do klimatyzowanych wnętrz. Odpoczywałem i napawałem się widokiem. Idealnie przejrzysta woda obmywała szarożółtą, kamienista plażę, na skraju której, rosły powykrzywiane sosny. Całość zatoki skryła się pomiędzy łagodne, skaliste góry. Nurkowałem a potem parzyłem stopy na rozgrzanych kamieniach. Potem był obiad w jednej z kilku nabrzeżnych knajp. Obiad w uroczym towarzystwie butelki wina. Była to stanowczo pożądana odmiana po ortodoksyjnym wnętrzu kraju. 
Zapadał zmrok,  kiedy ruszyliśmy ze słabo świecącą latarką w góry. Tam w mroku czaiła się Chimera. Przygnieciony potężną górą potwór nigdy nie pogodził się z niewolę i rozsierdzony ział ogniem. Ognie wydobywał się ze skał od starożytności i nigdy nie gasł, będąc drogowskazem dla pradawnych żeglarzy. Kupiłem bilety i poszliśmy drogą, przez mroczny, niski las, raz na jakiś czas spotykając podobne nam upiory. Po pół godzinie zobaczyłem ognie. Przez wieki nieco przygasły, ale dalej robiły wrażenie. Gaz wydobywający się ze szczelin skalnych zapalał się w powietrzu i płonął w wielu miejscach, nie dając się ugasić nawet obficie sypanym przez Szymka piaskiem. Ogień chyba u każdego z nas wzbudza atawistyczne, pełne szacunku uczucia, usiadłem więc na skale wpatrując się w jego blask. Las był pełen dźwięków a noc ciemna i duszna. Wspaniałe miejsce do wyciszenia po wizytach w gwarnych miastach.
Ognie Chimery.
Rano następnego dnia poszedłem wzdłuż plaży by dotrzeć do ruin Olimpios. Miasta wielu następujących po sobie kultur, które dobudowywały nowe budynki do już istniejących. W końcu cywilizacje zaginęły a miasto pogrążyło się w zielonym buszu. Właściwie nie wiadomo kiedy osiedlili się tutaj ludzie, ale w II wieku p.n.e. na pewno mieszkali tu już Licyjczycy, a samo miasto było członkiem pierwszej znanej nam formy demokracji –Federacji Licyjskiej, skupiającej 23 miasta. Rządził tutaj również pirat Zenicetes, a po nim Rzymianie, Bizantyjczycy, Wenecjanie, Genueńczycy, by w końcu opuszczone i zapomniane miejsce stało się częścią Imperium Tureckiego.
Ruiny upadłych cywilizacji porósł busz.
Włóczyłem się swobodnie, czując się jak Disneylandzie. Rzymskie łuki sąsiadowały z grobowcami z czasów licyjskich  by zaraz obok spotkać świątynię z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Wszystko w głębokiej zieleni i zwisających pnączach. Przez starożytne miasto przepływała wyschnięta rzeka i sieć kanałów. Wskoczyłem do jednego brodząc po kostki w wodzie.

W końcu doszedłem do przeciwległego krańca ruin, gdzie młody Turek zorganizował swój interes. W prostym angielskim zapraszał pod wiszące nad niskimi stołami zasłony i zbierał zamówienie na gözleme –tutejsze naleśniki przygotowywane przez dwie starsze panie. Skusiłem się na nie i usiadłem obserwując ich pracę. Wykonywały ją bez słowa z kamiennymi twarzami wyglądając bardziej na medytujących tybetańskich mnichów, niż proste kucharki. Naleśniki były pyszne –jeden z lekko zgliwiałym białym serem i jeden ze szpinakiem. Tak pokrzepiony zebrałem rodzinę i wsiedliśmy do samochodu. 
Dzieją się naleśniki.


środa, 24 lipca 2013

Armenia. Część I. Różowy kolor tufu.


Erewań spał, gdy o czwartej w nocy, przemierzałem taksówką drogę z lotniska. Wzdłuż drogi rozkwitały nocne kwiaty kasyn, kantorów i innych przybytków, których przeznaczenie trudno było zgadnąć. Szyldy wiły się krągłymi literami armeńskiego alfabetu. Poza alfabetem gruzińskim nie przypominał on żadnego innego.
Jaskrawo oświetlone budynki i pospiesznie sklecone budy, towarzyszyły mojej podróży do centrum. Przypadkowa, pełna kiczowatego blichtru, architektura. Państwo armeńskie pozostawiało mnóstwo swobody obywatelom w kształtowaniu własnego otoczenia. Drobni przedsiębiorcy robili to zgodnie z własnym gustem, wyobrażeniem o pięknie i zasobnością portfela. Minąłem jednopiętrowe kasyno o wejściu wspartym na dwóch kolumnach. Front budynku zdobiły dwie palmy i czerwony, brudny dywan. Całość, skąpana w fioletowym świetle, musiała wydawać się bywalcom, czymś z lepszego, położonego za wieloma granicami świata. Do kasyna przylegała blaszana myjnia samochodowa i rozpadający się kiosk, zamknięty o tej porze.
Rankiem psy rządziły ulicami

Powoli rzędy parterowych i piętrowych domów zaczęły ustępować miejskiej zabudowie. Nadchodził świt, a miasto było wymarłe. Na głównej ulicy szalała zgraja rozbawionych psów. Była szósta i słońce oświetliło budynki z czerwonego tufu. Miasto wyglądało niespotykanie. Brak starej tkanki miejskiej (częściowo jej nie było, a częściowo została wyburzona) umożliwił planistom tyczenie szerokich, długich ulic i budowę domów o monumentalnym charakterze. Łatwość pozyskania czerwonego tufu, spowodowała, że prawie wszystkie domy były nim obłożone, tworząc rdzawo różowy koloryt. Jedynym miastem, które znałem, mającym wspólne pierwiastki z Erewaniem, był Bukareszt, w którym Causescu wyburzył prawie wszystko, by zbudować rzymską wręcz metropolię. Geneza zabudowy stolicy Armenii była inna. Na początku ubiegłego wieku, to małe miasteczko, zaczęło gwałtownie się zaludniać. Nie przeszkodziły w tym ani zmiany okupantów, ani na krótko odzyskana wolność. W efekcie konieczna była rozbudowa miasta, które z kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców urosło do prawie dwustu. Zadania podjął się Aleksander Tamanian, urodzony w Rosji Ormianin, autor wielu znaczących budynków. W 1923 roku przybył do Erewania i dokonał jego całkowitej przebudowy. Prowincjonalne, niskie, ceglane miasteczko za sprawą Rosjan przeistoczyło się w neoklasycystyczną perłę, prawdziwą metropolię Kaukazu. Kształt nadany centrum przez Tamaniana pozostał do dziś zasadniczo niezmieniony, a różowy tuf jest dalej wizytówka miasta.
Reprezentacyjna ulica miasta.
Zostawiłem centrum i ruszyłem na przechadzkę bocznymi uliczkami. Wszędzie stały dziesięciopiętrowe bloki. Podobne spotkać można w całym obszarze postsowieckim, również w Polsce. Te tutaj wyglądały jednak na szczególnie zaniedbane. Elewacje były zniszczona, barierki zardzewiałe, wszędzie pięły się wiązki kabli, których przeznaczenie znać mogli jedynie ich właściciele. Podwórka brudne i zdewastowane, poszatkowane były rurami z gazem idącymi wzdłuż i w poprzek. Widoczny był brak dbałości o wszystko co wspólne: klatki schodowe, trzepaki, zieleń. To również przypadłość dawnych krajów komunistycznych. Wszystko co na zewnątrz mieszkania, nie było nasze, należało do Państwa, często opresyjnego i wrogiego. Państwa, które tłumiło wszelkie przejawy sąsiedzkiej organizacji mogącej zapewnić blokowiskom przyjemne warunki życia. W efekcie ludzie żyli osobno, nie dbając o, to co dzieje się tuż za progiem mieszkań.
Boczne podwórko tuż przy centrum.
Paręset metrów od głównej ulicy, wyrastały slumsy. Prowincja upadała, nie mogąc zapewnić pracy. Zakłady przemysłowe były zrujnowane. Kto mógł, emigrował lub przenosił się do stolicy. Miasto nie było w stanie zapewnić normalnych warunków życia nowym mieszkańcom. Rosły osiedla naprędce skleconych domów. Trochę murów, drewna, zdezelowanych kształtowników stalowych. Budowano je wszędzie, gdzie była taka możliwość. Na wzgórzach wzdłuż głównych arterii miasta, na przedmieściach, w pobliżu największej ormiańskiej katedry. Miasto czekało współczesnego Tamaniana, który nie nadchodził, a gdyby nawet się pojawił, to nikt nie sfinansowałby jego fantazji.  Zapuściłem się w labirynt wąskich uliczek. Było spokojnie i cicho. Ludzie gotowali obiady, myli samochody, dziewczyny szykowały się przed wieczornym wyjściem do miasta. Napotykani mieszkańcy pozdrawiali mnie i uśmiechali się przyjaźnie. Nie przypominało to groźnych brazylijskich favelii, raczej uliczki prowincjonalnego miasteczka, tajemną machiną przeniesione w to miejsce.
Slumsy wyrastały tuż przy centrum.
Było już ciemno, gdy ponownie wyszedłem z hostelu. Na głównym placu miasta odbywał się pokaz fontanny, tryskającej w niebo w takt szlagierów europejskiej i ormiańskiej muzyki. Podobne widowiska zdarzały się każdej nocy, dając igrzyska gdy brakowało chleba. Lubię pełną luzu atmosferę festynu. Tłumy mieszkańców stolicy siedziało nad brzegiem wody, przechadzało się wokół, rozmawiało, niektórzy tańczyli. Przysiadłem na kamiennych stopniach i obserwowałem ludzi. Było po jedenastej, ale dopiero teraz temperatura pozwalała na życie towarzyskie. Obok mnie usiadł chłopak z dziewczyną. Przywitał się po angielsku i poczęstował mnie mocnym papierosem.
Fontanna "grała" co noc.
-It’s from Andora. –rozpoczął rozmowę.
Uroda pary była typowo kaukaska, ale użycie angielskiego spowodowało, że nie wiedziałem, czy mam do czynienia z autochtonem czy, podobnie jak ja, gościem w tym kraju. Po chwili rozmowy, wiedziałem już, że byli to Ormianie i dalej rozmawialiśmy po rosyjsku.
Chłopak studiował archeologię w Belgii, znał świetnie historię swojego kraju i jego sąsiadów. To co mówił pełne było dumy ze swojego pochodzenia. Najpierw wspomniał o znanych w świecie rodakach: System of a Down, Charles Aznavour, Cher. Znałem ich wszystkich i miałem świadomość ich ormiańskiego pochodzenia, co ucieszyło rozmówcę.
-Czy wiesz, że jesteśmy najstarszym krajem chrześcijańskim świata?
Wiedziałem o tym, ale nie wspomniałem mu, że w mojej części Europy mało osób ma tego świadomość, a bywają też tacy, którzy biorą jego ojczyznę za kraj muzułmański.
W przejściach podziemnych kwitł handel.


 -Nasz kraj był kierza śródziemnego do kaspijskiego, teraz niewiele z tego zostało. Jesteśmy mali i słabi. W Armenii żyje tylko 2 mln ludzi, a poza granicami jeszcze 9 mln. A wszystko wokół kiedyś były nasze. Jezioro Wan i Trabzon też były nasze.
Przekleństwo kotła etnicznego jakim był Kaukaz. Podobnie jak na Bałkanach, do jednego miejsca przyznawało się wiele nacji. Trabzon-Trapezunt. Miasto założone przez Greków, później część Imperium Bizantyjskiego. Wciąż najeżdżane przez Turków, stało się, dzięki gruzińskiej królowej Tamarze, stolicą Królestwa Trabzonu. Gruzini uważają je również za swoje miasto i organizują wycieczki, śladem dawnej świetności. W 1461 roku port był już częścią Imperium Otomańskiego. Od zawsze żyli tam również Ormianie. Jednak po pierwszej wojnie światowej, w wyniku działań Turków na terenie całej Anatolii, Ormianie, oskarżani o kolaborację z Rosjanami, zostali wypędzeni lub zabici. Trabzon był jednym z centrów masowego mordu.

Spytałem go o stosunek do Rosjan.
-Jesteśmy mali i otoczeni przez wrogów, Rosjan jest dużo i mają czwartą armię świata, tylko oni mogą nas obronić. Nie mamy innego wyjścia, choć wiem, że dużo oni właśnie zawinili. Jednak gdyby nie ich bagnety, z jednej strony zająłby nas Azerbejdżan, a z drugiej Turcja.
Miał dużo racji. Armenia była na straconej pozycji. Turcja była wrogiem i nie było rychłej szansy na poprawę sytuacji. Nie, z zachodu Armenia nie może spodziewać się przyjaźni. Ze strony wschodniej tlił się nigdy nie ugaszony konflikt z Azerbejdżanem o Nagorny Karabach. Ziemia ta zamieszkana dawniej przez obie nacje zostało w 1994 roku zajęta w całości przez Ormian. Azerowie zostali stamtąd wypędzeni. Gdyby nie stacjonujące tam wojska rosyjskie, bogate w ropę Baku, jeszcze dziś odbiłoby ten kawałek terytorium. Gruzja była chłodnym sąsiadem, mieszkańcy Tbilisi nie mogli wybaczyć sojuszu z Rosją, a i wcześniej Ormianie nie byli ich ulubieńcami. Pozostał tylko Iran, tradycyjny przyjaciel Rosji a tym samym Armenii. Autokary pełne Persów przyjeżdżały do Erewania by robić to co w ich kraju było zabronione: pić, tańczyć, bawić się i jeszcze raz pić. Zapaść cywilizacyjna ogarniała cały kraj, granice często były zamknięte, a Rosjanie wprawdzie bronili kraju, lecz nie pomagali w jego modernizacji.
Erewańskie bloki
Ciekawy byłem czy wróci do Armenii. Spojrzał na mnie zdziwiony.
-Nie. Nie chcę tutaj wracać. Tutaj mnie nic nie czeka. Owszem Erewań wygląda prawie jak europejskie miasto, ale wszystko to własność bandytów albo Rosjan, a poza stolicą nie ma już nic, tylko bieda. Rosjanie mają tutaj prawie wszystko. Gaz, ropę, elektryczność.
Ze słów mojego rozmówcy przezierał kompleks obywatela małego kraju o wielkiej historii, położonego w miejscu na krańcu kultury zachodnioeuropejskiej. Ten młody człowiek, członek nacji, która tworzyła cywilizację już 3000 lat temu, szukał uznania i szacunku w oczach mieszkańca państwa, którego historia sięgała zaledwie tysiąclecia. Było mi go żal. Zawieruchy historii spowodowały, że to on uczy się w Europie Zachodniej, choć to tutaj była jedna z kolebek naszej cywilizacji, a część greckiej filozofii odkryliśmy tylko dzięki zachowanym przez Ormian księgom.
Uliczne poidełko.


wtorek, 23 lipca 2013

Turcja. Część III. Bursa, czyli biznes się kręci.

Od samego wjazdu do miasta zaczął się tłok na ulicach. Z trudem przeciskaliśmy się przez zbite w korkach samochody. Nie mieliśmy mapy, więc krążyliśmy szukając hotelu. W jednej z wąskich uliczek, położonej na wzgórzu, otarłem się zderzakiem o dwóch mężczyzn grających przed sklepem w trik traka. Musieli mieć dużą wiarę w moje umiejętności, ponieważ nie posunęli się nawet na centymetr. Hoteli nie było zbyt dużo i były rozproszone po mieście. W końcu znalazłem jeden położony blisko cytadeli Hisar, mieszczący się w starym, pięknie wyremontowanym budynku. Cena była dość słona, ale nie miałem siły by szukać dalej. Z trudem zaparkowałem pomiędzy dwoma samochodami i ruszyłem do miasta.
Mieszkańcy chłodzący się w cieniu, tuż przy głównej ulicy.
 Tuż obok hotelu, o podnóża twierdzy, znajdował się stary hamam. Półnagi wąsacz zachęcał gestem do wejścia. Był upalny dzień, ludzie leżeli na trawie się w cieniu drzew, próbując złapać oddech. Hamam wydał mi się w tej sytuacji przedsionkiem raju. Łaźnia tylko dla panów, choć panie również mogą z niej korzystać, w wydzielonych dla nich godzinach. Wszedłem wraz z synem. Otrzymałem klucze do malutkich przebieralni i w samej przepasce ruszyłem do środka. Wnętrze było pełne pary wodnej. Po środku wyłożonej marmurem komnaty stał płaski kamienny stół mogący pomieścić kilka osób. Wokół stoły kilkanaście kraników z wodą a w głębi prysznice. Wszystko, jak parę wieków temu. Po 15 minutach siedzenia w saunie dwóch postawnych masażystów ścierało nam naskórek, na przemian mydliło i polewało zimną wodą. Na Szymku, niesamowite wrażanie zrobiły mydliny, którymi „opatuleni” byliśmy w całości. Wąsacz wykręcił mi ręce i naciągał wszystkie mięśnie. Mył wszystkie zakamarki mojego ciała, łącznie z uszami, pozostawiając jedynie genitalia. Na koniec zostałem opatulony w grube ręczniki i położyłem się na leżaku. Przenikało mnie uczucie niespotykanej wręcz czystości. Mogłem bez strachu zmierzyć się z żarem zalewającym ulice, który mimo późnej pory, nie zelżał ani trochę.
W pierwszej kolejności postanowiłem pokłonić się dawnym władcą tej krainy. Na wzgórzu nieopodal cytadeli Hisar znajdował się Osman ve Orhan Gazi Turbeler, gdzie w zrekonstruowanych w XIX wieku grobowcach leżeli Osman Gazi i jego syn Orhan. Osman Gazi  założył na początku XIV wieku dynastię, która przez następne wieki nieprzerwanie rządziła Turcją, aż do upadku Imperium po I wojnie światowej. Samo miasto zdobył jego syn Orhan, dwa lata po śmierci ojca, ustanowił tu stolicę i dał początek rozbudowie Bursy. Orhan był też pierwszym, który używał tytułu sułtana. W grobowcach w ciszy tłoczyli się ludzie. Zmawiali krótkie modlitwy, robili zdjęcia. Widać było, jak ogromnym szacunkiem cieszył się założyciel imperium. Tuż obok grobowców, restauracja rozłożyła stoły na wolnym powietrzu. Zbliżał się zmrok i kelnerzy układali sałatki oraz przystawki. Przy siedzeniach stały tabliczki z rezerwacjami. Przyszli biesiadnicy oczekiwali na tarasie obserwując Bursę o zachodzie słońca. Przyglądałem się im z zaciekawieniem. Mężczyźni w drogich garniturach i elegancko ubrane kobiety, rozmawiali między sobą lub przyglądali się swojemu miastu.
Elita miasta czeka na zachód słońca by zasiąść do stołów
 Zestaw klientów wskazywał, że w miejscu tym jadają ludzie bardzo zamożni. Przy ramadanowym stole został ubity pewnie niejeden interes. Mi musiał wystarczyć sam widok. Bursa położona jest pośród wzgórz. Słońce kładło się za jedno z nich oświetlając miasto ciepłym, żółtym światłem. Pode mną widziałem nowoczesną, pełną ruchu metropolię, w której wielopiętrowe wieżowce mieszały się ze starymi meczetami.

Mógłbym kontemplować to miejsce godzinami, jednak światło powoli znikało, pogrążając Bursę w mroku.
Bursa o zachodzie słońca


Zszedłem na dół, w kierunku centrum, by obejrzeć Ulu Camii . Meczet ten został wzniesiony przez Bajazyta I, wnuka Orhana, po zwycięstwie nad ostatnią wyprawą krzyżową w 1396 roku. Ze względu na swą masywność i niewielkie okna, meczet przypominał obronną twierdzę. Przed wejściem tłoczyli się ludzie, wycieczka kobiet w chustach (około 100 osób) rozsiadła się na schodach słuchając przewodnika, wokół zewnętrznej fontanny mężczyźni dokonywali ablucji.
Panie zwiedzające meczet.
U podnóża świątyni rozciągało się targowisko. Wszedłem do środka meczetu i przystanąłem zachwycony. Pokryta dwudziestoma kopułami ogromna przestrzeń otaczała wspaniałą fontannę. Ściany ozdobione zapierającą dech w piersiach kaligrafią i ornamentami przywodziły na myśl europejski renesans. Całość była znakomicie odrestaurowana i utrzymana w czarno-białych barwach.
Ulu Camii
 Przeszedłem do przodu by z bliska podziwiać Mimber, będący arcydziełem sztuki snycerskiej. Meczet tchnął spokojem. Mężczyźni rozmawiali w małych grupkach siedząc pod ścianami, niektórzy czytali Koran, kilku modliło się przed ornamentami, dwóch spało na miękkim dywanie. Usiadłem w jednej z nisz okiennych rozglądając się na boki. Budowla nie miała w sobie lekkości edirnskiego Selimiye, ale w swoim stylu była doskonała.
W meczecie, podobnie jak w innych, panowała luźna atmosfera.

Chłopak gra i śpiewa dla swej wybranki

Następnego dnia wyruszyłem skoro świt. Starą Bursę, pełną bawiących się dzieci, spotkać można w bocznych ulicach miasta. Rozpadające się domy przywodziły na myśl niektóre z dzielnic Stambułu, choć tam skala upadku była znacznie większa. Podczas wędrówki spotykałem mężczyzn grających na bębnach przymocowanych paskiem z przodu. Zwykle dźwięki te rozlegały się w nocy, przypominając muzułmanom o ostatnim posiłku przed świtem, lecz tutaj mężczyźni muzykowali w biały dzień. Jeden z chłopców, szczupły młodzieniec z kolczykiem w uchu, wyraźnie kierował swą pieśń do dziewczyny filuternie wychylonej przez okno. Miasto było pełne dźwięków. Z rytmem bębnów mieszał się warkot samochodów i nawoływania ulicznych sprzedawców melonów. Żółte owoce pachniały oszałamiająco, mieszając się z wonią starych domów. Leżący pośród budynków cmentarz pełen był kotów, snujących się niemrawo między rozrzuconymi w nieładzie grobami.
Uliczni sprzedawcy melonów
Udałem się w kierunku centrum. Bazar i dzielnica rzemieślników przyciągała mnie jak zawsze. Szedłem przez ulicę szewców i krawców, przez sklepy rzeźników (serca, mózgi, jądra i baranie głowy z oczami), przez zapachy i kolory.
Szczęśliwe koty mieszkają na bazarach.
 Każdy z mikroskopijnych sklepików czy warsztatów był prywatnym biznesem właściciela i jego rodziny, jego powodem do dumy i szczęścia. Czyż nie jest to piękniejszy model niż praca wyrobnika w bezosobowym koncernie? Czy gospodarka oparta na mikroskopijny i małych firmach, nie daje ludziom więcej szczęście i czy również nie wyzwala więcej kreatywności (w sklepach bogactwo wzorów zamiast dyktatu kilku marek światowych koncernów). Z zazdrością patrzyłem na te ulice. Szewcy, krawcy, serwis maszyn do szycia –tu przedmiot miał swoją wartość, opłacało się go naprawić, nie wyrzucało szybko. Może tak bardzo poszukiwany model, ratujący upadającą Europę, znajdował się tuż za rogiem?
Warsztat naprawiający maszyny do szycia
Sam bazar był mieszaniną nowych budynków i bardzo starych, zabytkowych Hanów. Można było kupić jedwabną chustę, przyprawy czy kolorowe, żywe ptaki. Było kilka sklepów oferujących stroje liturgiczne do obrzezań. Malutkie manekiny wyglądały jakby prezentowały stroje dla książąt. Srebro, złoto, gronostaje, wymyślne czapeczki i wspaniałe szable. Gdy przystanąłem przed jedną z wystaw sprzedawczyni założyła kapiącą cekinami czapkę Szymkowi. Gdy wytłumaczyłem mu do czego ten strój służy, zbladł nieco, nie wierząc, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Szczególnie spodobał mi się Koza Han, gdzie wokół małego meczetu rozłożył się budynek z krużgankami, w którym sprzedawcy oferowali wszelkie możliwe wyroby z jedwabiu.
Sklepik ze zwierzętami
 Dalej od centrum znajdował się jeden z najpiękniejszych meczetów Bursy -Yesil Camii. Mogłem tam dojechać dolmuszem, ale wybrałem przechadzkę. Na placu przed budynkiem, drobni sprzedawcy oferowali pamiątki turystom. Kupiłem bączek na sznurku, który był wprawiany w ruch zręcznymi rękoma starszego mężczyzny (później, w hotelu, próbowałem bezskutecznie powtórzyć ten wyczyn).  Niestety w świątyni przeprowadzano gruntowny remont i nie dane mi było zobaczyć jej wnętrza. Mogłem natomiast obejrzeć znajdujące się tuż obok Zielone Mauzoleum z grobowcem sułtana Mehmeda I, prawnuka Orhana. Wnętrze wyłożone turkusowymi płytkami otaczało grób sułtana, który sam musiał wyrąbać sobie drogę do władzy. Ojciec jego, Bajazyd I, został uwięziony przez Tamerlana po bitwie pod Ankarą i w niewoli zmarł. Mehmed sięgnął po tron walcząc ze swoimi braćmi –Isą i Sulejmanem. W całym zamieszaniu, po różnych stronach konfliktu, uczestniczyło liczne potęgi tej części Europy: Cesarz Bizancjum Manuel, hospodar wołoski Mircza, księże serbski Stefan i Wenecja (jak zwykle mająca interesy wszędzie). Jego kłopoty nie zakończyły się, gdy został jedynym władcą Imperium. Musiał zmierzyć się jeszcze z „cudownie” odnalezionym bratem Mustafą, który zaginął w bitwie pod Ankarą i szejkiem Beddredinem, który pod hasłem zjednoczenia trzech wielkich religii rozpoczął powstanie. Ostatecznie pokonał wszelkie przeciwności, zrekonstruował zniszczone najazdami państwo i w końcu spoczął w Bursie.
Zielone Mauzoleum
W pobliżu kompleksu znajdowała się palarnia fajek wodnych. Usiadłem przy stoliku, w pomieszczeniu o szerokich otwartych oknach, z widokiem na tę część miasta. Gdy dumałem pykając jabłkowy tytoń ze wszystkich stron rozległy się śpiewy muezinów. Po kolei odzywał się minaret za minaretem, drążąc powietrze jękliwymi dźwiękami. Było głośno i kakofonicznie. Dźwięki te, z niezrozumiałych powodów, sprawiały mi przyjemność. Również nad ranem lubiłem budzić się na chwilę słysząc Adhan.
Otwarta przestrzeń palarni fajek wodnych

Czas był wracać do centrum i zgodnie z odwiecznym rytmem wschodów i zachodów słońca, znaleźć coś do jedzenia. Wybór padł na knajpkę leżącą blisko bazaru. Zająłem miejsce przy stoliku i przyniosłem kilka różnych potrawa (jak zwykle: fasolki, bakłażany i frytki). W tym czasie do mojej rodziny przysiadła się ortodoksyjna rodzina turecka. Trzy kobiety w chustach rozsiadły się wygodnie i czekały na obsłużenie przez mężczyznę, który donosił im jedzenie i napoje. Najmłodsza z nich, wyglądająca na nastolatkę, była żoną mężczyzny. Panie zerkały na nas ciekawie nie odzywając się jednak. Głowa rodziny, po doniesieniu wszystkich koniecznych wiktuałów, sam usiadł i wdał się ze mną w pogawędkę. Pytał o wrażenia z Bursy. Widziałem jego dumę, gdy chwaliłem piękno miasta. Na pytania mojej żony również odpowiadał ale zwracając się do mnie. W tym kraju mogłem czuć się jak „prawdziwy mężczyzna”.
Ulu Camii


niedziela, 21 lipca 2013

Turcja. Część II. Iznik, czyli korzenie cywilizacji europejskiej.



Jadąc przez Stambuł i dalej, wzdłuż morza Marmara, trudno było nie dostrzec ogromnego rozwoju kraju. Znakomita infrastruktura drogowa, ogromne zakłady przemysłu ciężkiego, dużo młodych ludzi na ulicach. Turcja to wschodzący tygrys Europy. Samo miasto moloch ciągnęło się przez trzy godziny wolnej jazdy. Mimo kilku pasów ruchu, na drodze panował wschodni chaos, podkreślany ciągłym dźwiękiem klaksonów. Im dalej jednak jechaliśmy, tym było luźniej. Po kilkudziesięciu kilometrach za Stambułem przestaliśmy też spotykać jakiekolwiek obce rejestracje samochodów.
W końcu skręciliśmy z głównej drogi w kierunku Nicei. Teren był pagórkowaty i typowo rolniczy. Wzdłuż drogi rozciągały się plantacje owoców i pastwiska. Co jakiś czas mijaliśmy kamienne wodopoje dla zwierząt. Po przejechaniu paru wiosek dojechaliśmy do zapomnianego grodu –obecnie nazywanego Iznikiem. Zapomnianego dzisiaj, bo przecież tutaj odbyły się dwa sobory powszechne. W roku 325 oraz w 787. W tym miejscu Konstantyn Wielki wspólnie z paroma setkami biskupów ustalił kanon chrześcijańskiej wiary, dając ostateczny kształt jednemu z filarów europejskiej cywilizacji. Duch przeszłości przyciągnął mnie do tego miejsca nieodparcie.
Ulice Izniku

Jedną z bram wjechaliśmy do prowincjonalnego, sennego miasteczka. Było pusto i gorąco. Po chwili dotarliśmy do promenady nad wielkim, czystym jeziorem. Było tam kilka hotelików i restauracji. Szybko znalazłem niedrogi, czysty hotel i ruszyłem do miasta. Byłem wraz z rodziną jednym z niewielu turystów w mieście. Agnieszka czuła się nieswojo widząc ukradkowe spojrzenia rzucane przez mężczyzn na jej odsłonięte ramiona. W Izniku, życie toczyło się powolnym rytmem, większość mieszkańców zajmowało się rolnictwem lub drobną produkcją. W restauracjach na jedzenie trzeba było czekać do zmroku (ramadan), a kiedy ten zapadł, zaczęło się oblężenie przez miejscowych. Wszyscy czekali na chwilę, kiedy rozlegnie się śpiew imana, by hurtowo rzucić się do jedzenia. Mężczyzna w niebieskiej koszuli solił sałatkę, po czym położył ręce po obydwu stronach talerza, nerwowo zerkając na minaret. Cóż, na razie panowała cisza. Sprzedawca w sklepie z ceramiką rozłożył na ziemi stoliczek i wraz ze swoim sąsiadem sprzedającym owoce ozdobił go przyniesionymi z domu wiktuałami. Każdy przełykał ślinkę, każdy już dokonał zamówienia, każdy zamienił się w słuch, czekając na tę magiczną chwilę. Jest! Zaśpiewał!!! Ruszyli kelnerzy, kucharz z trudem nadążał z ładowaniem dań na talerze. W ciągu paru minut trzeba było obsłużyć wszystkich czekających. Już można było wbić widelec i zatopić zęby w kofte lub kebabie. Cudowne ukoronowanie dnia -w gronie najlepszych przyjaciół spożyć posiłek. Zazdrościłem im tej chwili wspólnoty. W moim, zindywidualizowanym świecie trudno było o takie kontakty.
Zjadłem cudowne frytki (wciąż nie pojmuję, jak w Polsce, kraju wielbicieli ziemniaków, można ludzi karmić frytkami z mrożonek) i potrawkę z bakłażana. Tak pokrzepiony postanowiłem dokonać wstępnego rekonesansu. Zapadł już zmrok i miasto stało się gwarne i wesołe. W kiosku kupiłem sok z granatów i zajrzałem do pobliskiego meczetu. Był mały i prowincjonalny, jak wszystko tutaj. W środku było dosyć tłoczno. Usiadłem wraz z synem na dywanie i obserwowałem ludzi. Oni również obserwowali mnie, rzucając ukradkowe spojrzenia. Nie było w nich złości a jedynie ciekawość. Turysta tutaj nie był wciąż tak powszechny jak w Stambule. Po chwili wszyscy zaczęli gromadzić się przed imamem przygotowującym się do kazania. Nie chciałem zakłócać tej chwili skupienia i ruszyłem do wyjścia. Już za drzwiami dopadł mnie imam. Powiedział coś po turecku i widząc mój brak zrozumienia, gestem ręki nakazał poczekać. Po chwili wrócił niosąc paczkę ciastek dla Szymka. Pogłaskał go po głowie, mrucząc dobrotliwie. Uznałem to za wspaniałe zakończenie wieczoru. 
Bizantyjskie mury, zachowane prawie w całości

Rano wstałem rześki i postanowiłem dokończyć zwiedzanie. Poszedłem wzdłuż starych bizantyjskich murów, oplecionych dziką, pleniącą się roślinnością. Przedzierając się przez wysokie zarośla raz na jakiś czas natykałem się na baszty, na które się wspinałem, oraz bramy. Same umocnienia powstały w IV wieku i były niezwykle trudne do zdobycia. Przekonali się o tym krzyżowcy, którzy sprzymierzeni z Cesarzem Aleksem I Komnenem, próbowali odbić miasto z rąk Sułtanatu Rumi w 1096 roku. Podczas oblężenia próbowano wszystkiego by sforsować fortyfikacje, ale nie udało się. Dodatkowo oblężone miasto miało stały kanał zaopatrzenia od strony jeziora. Dopiero sprowadzenie bizantyjskich statków oraz odparcie odsieczy sułtana Kilidża Arslana załamało morale obrońców i spowodowało poddania miasta. Do dzisiaj zachowała się większość z kilku kilometrów murów. 
Roślinność wbija się korzeniami w cegły, te jednak trwają od wieków.

Choć wewnątrz bizantyjskie budynki praktycznie już nie istniały, to sama tkanka miejska prawie nie wychyliła się  poza starożytne mury. W budynkach sąsiadujących z nimi produkowano skrzynki drewniane na owoce. Gotowe wyroby piętrzyły się w wielopiętrowe składowiska. Produkcja odbywała się w sposób chałupniczy. Wśród stert desek stały piły stołowe na których dorośli mężczyźni i ich często paro nastoletnie dzieci docinali deszczułki na wymiar. Praca trwała od rana. Przed jednym z domów, w wielkim, płaskim garnku, kobieta gotowała potrawkę z pomidorów dla swojej, sądząc po ilości jedzenia, niezwykle licznej rodziny. Kawałek dalej spotkałem małego psa, który obgryzał głowę barana wyrzuconą pod mury po wczorajszej biesiadzie. Pies, mimo niewielkiej postury, bronił przede mną krwawy ochłap mięsa.
Głowa barana rzucona tuż przy głównej ulicy. O taka zdobycz warto walczyć.

Po przejściu jednej z bizantyjskich bram, zagłębiłem się ponownie w miasto. W drodze do muzeum minąłem liczne sklepiki oferujące kafelki ozdobione wymyślnymi wzorami. Iznik był kiedyś bliskowschodnia stolicą ceramiki, a wyroby stąd były znane na całym świecie. Dość tylko powiedzieć, że tutejsi rzemieślnicy wykonali płytki dla Błękitnego Meczetu Stambule. Obecnie, sztuka ta, próbuje się mozolnie odrodzić. Po chwili trafiłem do ozdobionego zielonymi płytkami Zielonego Meczetu. Było tuż przed lekcją religii dla dzieci.
Chłopiec czekający na lekcję religii..

Mali chłopcy bili się i tarzali w meczecie, najstarszy odkurzał wielkim odkurzaczem dywan, a dwóch najpilniejszych siedziało już przy ławce. Jeden z chłopców zagadnął mnie łamaną angielszczyzną pytając skąd jestem, kiedy usłyszał odpowiedź skomentował ją po turecku. Było to chyba coś obraźliwego bo najstarszy z nich spojrzał na mnie spłoszony i udzielił ręcznej reprymendy prześmiewcy wymierzając mu solidnego kuksańca.
Zielony Meczet.

Po szybkim obejrzeniu eksponatów w muzeum archeologii, podążyłam do głównego punktu wyprawy –stojącego w centrum, kościoła Agia Sophia. Daleko jemu było do wymiaru stambulskiego. Surową cegłę chroniło współczesne zadaszenie, ale to przecież tutaj miał miejsce drugi sobór powszechny. W środku natknąłem się na przewodnika. Mężczyzna bardzo chciał oprowadzić mnie po muzeum. Pokazał stary fresk i powiedział „very old” wyczerpując swój zasób angielskich słów. Spacerowałem po świątyni. Tutaj, po raz ostatni, zebrali się wspólnie przedstawiciele kościołów wschodu i zachodu, by dokonać wspólnych interpretacji (głównie w sprawie ikonoklazmu). Wprawdzie tych ostatnich było tylko 14, ale ustalenia zostały uznane przez obie gałęzie kościoła. Chociaż rozdzieliły się one na prawosławny i katolicki ostatecznie w XI wieku, to schizma trwała już od dawna. Surowe wnętrze było zniszczone. Zabytek uratował się w ostatniej chwili przed pełną degradacją i został otoczony opieką przez rząd turecki. Został zbudowany w układzie bazylikowym a główna nawa kończyła się obniżonym prezbiterium. Zastanawiałem się kto zasiadał w centralnym miejscu prezbiterium –legaci papiescy, przedstawiciele cesarzowej Ireny czy patriarcha Terazjusz, nieformalny przewodniczący soboru? Poza przewodnikiem w środku nie było nikogo i mogłem w ciszy wyobrażać sobie jak wyglądało to miejsce w 787 roku, gdy w małej przestrzeni obradowało ponad 300 biskupów i innych dostojników świeckich i kościelnych.
Agia Sophia. Miejsce narodzin chrześcijąńskiego kanonu wiary

Pozostała już tylko kąpiel w zimnych wodach jeziora, gdzie można z resztek bizantyjskich murów skakać do wody, a potem jazda poprzez gaje owocowe w kierunku Bursy. Opuszczałem Iznik z żalem, zachwycony jego niespiesznością.

Turcja. Część I. Edirne, czyli zapach nocy.



Podróż na wschód. Marzenie od zawsze, lecz na ten rok, nie planowana. Jeszcze w poniedziałek aktualny był wyjazd z przyjaciółmi do Rumunii. Lecz los chciał inaczej, przyjaciele wycofali się, a ja w Rumunii byłem już dwa razy. Tak więc jednak wschód -Turcja.
W sobotę rano siedziałem z rodziną w samochodzie. Ja , Agnieszka i nasz ośmioletni syn Szymon. Bez planu, mapy, czy choćby minimum wiedzy. Kierując się informacjami ze starego przewodnika Pascala, w pierwszym tureckim hotelu pytałem czy mogę spodziewać się łazienki w pokoju (była, podobnie jak we wszystkich pozostałych…).  Jechaliśmy przez Słowację, Węgry, by dotrzeć w nocy do Subotnicy w Serbi. Tam zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Następnego dnia wyruszyliśmy przez Bułgarię do granicy tureckiej, by w ciągu piętnastu dni odwiedzić: Edirne, Iznik, Bursę, Olimp, Side, Konyję, Gorome, Sinop i Kastamonu.
Rano pomknęliśmy w kierunku Turcji a na granicę dotarliśmy późnym popołudniem. Dużo formalności, pieczątek i trochę stania w kolejce (około dwóch godzin). Nasz samochód otrzymał swój numer i został wbity pieczątką do paszportu. Byłem podniecony, wprawdzie odwiedzałem już wcześniej Stambuł, ale teraz otworzyła się przede mną cała Turcja, a miejsca w których się znajdę zależały tylko ode mnie. Kontrole ciągnęły się długo, po kolei odprawiały nas rozmaite służby. Gdy sądziłem, że już po wszystkim, zatrzymali samochód eleganccy panowie w garniturach. Ubrani podobnie do obsługujących nas przed chwilą celników, okazali się sprzedawcami chorągiewek. Nie skusiłem się na ich ofertę, ale byłem pewien, że znajdą się turyści sądzący, że zakup małej flagi tureckiej jest jednym z obowiązków przekraczającego granicę.
Do Edirne dotarliśmy o zmroku. Jeden krok za próg samochodu i wszystkie zmysły zostały zaatakowane. Ulice pełne zapachów, światła, w restauracjach mnóstwo gości. Na trawnikach pod drzewami, rodziny rozłożyły się na kocach. Gwar. Ludzie wspólnie jedzą, przechadzają się, idą do meczetu, leżą. Jest czas Ramadanu, o czym wcześniej nie wiedziałem. Hotel znalazłem w 5 minut, blisko dawnego karawanseraju, również hotelu, ale oferującego zbyt drogie dla nas noclegi. Zrzuciłem bagaże i natychmiast ruszyłem w miasto, chcąc zderzyć się z czekającą tam rzeczywistością, coś zjeść i obejrzeć meczety. Otwarte knajpy przywoływały z daleka. Z większości miejsc rozchodził się zapach grillowanego mięsa. Jestem wegetarianinem i szybko się przekonałem,  że w Turcji utrudniało to nieco życie. Poza lokantami ciężko było znaleźć dania bez mięsa. Do jednej z nich wszedłem i dostałem pyszne grillowane warzywa i ciecierzycę w sosie pomidorowym. Po posiłku snułem się z pełnym żołądkiem wśród innych zadowolonych mieszkańców miasta. Atmosfera przypominała karnawał a ja czułem się błogo. Od ulicznego sprzedawcy pamiątek kupiłem mydełka w wymyślnych kształtach owoców: arbuza, winogron, jabłek. Kawałek dalej stał sprzedawca lizaków. Starszy mężczyzna w białym fartuchu donośnie zachęcał przechodniów do skosztowania specjału. Wokół kłębił się tłum dzieci. Skusiłem się na jeden. Zapłaciłem 2 tln i w zamian otrzymałem patyczek zanurzony w wielobarwnej masie roztopionego cukru.
Sklepik rzeźnika. Czyste piękno.

Kierując się ruchem tłumu, dotarłem do pierwszego meczetu. Wszedłem do środka i zamarłem olśniony widokiem. Zobaczyłem przed sobą najpiękniejszy meczet, jaki widziałem w życiu, a przecież Stambuł również pełen jest arcydzieł architektury. Misternie zdobione wnętrze, zwięczone było potężną kopułą. Był to kompleks Selimiye, zbudowany w 1575 roku przez Sinana.  Człowiek ten był jednym z najgenialniejszych architektów świata i pozostawił niezatarte piętno na całym obliczu Turcji, choć jego dzieła, można podziwiać również poza jej granicami (np. meczet w Budapeszcie). Sinan urodził się jako chrześcijanin, by po naukach w szkole janczarów i przyjęciu islamu, stać się nadwornym budowniczym czterech kolejnych sułtanów. Imperium Osmańskie miało cudowną zdolność asymilowania i wykorzystania ku swojej chwale podbitych narodów. Sinan był tego najlepszym dowodem. W czasie swojej 50 letniej kariery zbudował 400 (!) obiektów, w tym Błękitny Meczet czy most w Mostarze. Mimo swojego geniuszu całe życie ścigał się z dawnymi mieszkańcami tych ziem, którzy pozostawili po sobie jeden z najbardziej spektakularnych obiektów w historii ludzkości –Hagia Sophię, której kopuła do dzisiaj pozostaje jedną z największych na świecie.
Kompleks Selimiye. Zachwycająca lekkość.

Przysiadłem we wnętrzu świątyni chłonąc jej piękno. Wokół mnie przechadzali się mężczyźni. Niektórzy z nich rozmawiali, inni modlili się albo tylko odpoczywali od spiekoty. Za niskim płotkiem siedziały kobiety w chustach. Nad nami wszystkimi wisiał potężny żyrandol z setkami świateł. Z zadumy wyrwali mnie dwaj mężczyźni, którzy podeszli by przywitać się i uścisnąć moją dłoń. Spojrzałem na nich spłoszony i bąknąłem, że jestem turystą. Uśmiechnęli się do mnie wyrozumiale i odeszli życząc wszystkiego dobrego.
Eski Cami.

Po godzinie ruszyłem do drugiego meczetu, który zamierzałem w tym dniu odwiedzić. Był nim pochodzący z początków XV wieku Eski Cami. Budowli, położonej w centrum miasta, brakowało lekkości dzieł Sinana. Lekko przysadzista, przykurczyła się przy ziemi, a jej minarety wyglądały na naprędce doklejone. Wnętrze jednak znowu zbiło mnie z nóg. Surowe ściany pokryte były czarną kaligrafią. Litery malowane w różnych stylach, miały w sobie niespotykaną lekkość. Wydawały się bardziej zapisem muzycznych harmonii, niż prozaicznymi literami. Odwiedzający meczet podziwiali je w skupieniu, przed niektórymi modlili się. Nastrój kontemplacji nie przeszkadzał w nieskrępowanej bieganinie dzieci. Nikt ich nie karcił, ani nie wyganiał. Mój syn, widząc wygłupy dzieciaków, dołączył do nich, biegając i fikając koziołki.
Eski Cami. Zabawa dzieci.

Było już późno i postanowiłem wrócić do hotelu. Pierwszy dzień w Turcji odurzył mnie i sprawił, że długo jeszcze nie mogłem zasnąć.
Następnego dnia, przed wyjazdem, odwiedziliśmy jeszcze jedno miejsce: kompleks meczetowy Bejazida II wraz z muzeum zdrowia. Byłem ciekaw jak wyglądało lecznictwo Turcji parę wieków temu. Przejechałem więc starym kamiennym mostem i znalazłem się pod kompleksem, położonym nieco na uboczu. Wnętrze okazałych, odnowionych budynków wypełniały eksponaty, będące niegdyś wyposażeniem izb szpitalnych. Miejsce było piękne, harmonijne i spokojne. Spacerowałem przyglądając się pomieszczeniom, w których trwały zainscenizowane przez manekiny sceny z dawnego życia przybytku. Zobaczyłem aptekę, laboratorium, wnętrze szkoły. Zatrzymałem się przy zespole muzycznym i scenach terapii zajęciowej. Metody pracy z osobami psychicznie chorymi wydawały się niezwykle rozwinięto, jak na epokę w której je wykorzystywano. Szpital powstał pod koniec XV wieku, a to co widziałem, świadczyło o dużym rozwoju medycyny osmańskiej, znacznie przewyższającym wiedzę Europy Zachodniej.