niedziela, 21 lipca 2013

Turcja. Część II. Iznik, czyli korzenie cywilizacji europejskiej.



Jadąc przez Stambuł i dalej, wzdłuż morza Marmara, trudno było nie dostrzec ogromnego rozwoju kraju. Znakomita infrastruktura drogowa, ogromne zakłady przemysłu ciężkiego, dużo młodych ludzi na ulicach. Turcja to wschodzący tygrys Europy. Samo miasto moloch ciągnęło się przez trzy godziny wolnej jazdy. Mimo kilku pasów ruchu, na drodze panował wschodni chaos, podkreślany ciągłym dźwiękiem klaksonów. Im dalej jednak jechaliśmy, tym było luźniej. Po kilkudziesięciu kilometrach za Stambułem przestaliśmy też spotykać jakiekolwiek obce rejestracje samochodów.
W końcu skręciliśmy z głównej drogi w kierunku Nicei. Teren był pagórkowaty i typowo rolniczy. Wzdłuż drogi rozciągały się plantacje owoców i pastwiska. Co jakiś czas mijaliśmy kamienne wodopoje dla zwierząt. Po przejechaniu paru wiosek dojechaliśmy do zapomnianego grodu –obecnie nazywanego Iznikiem. Zapomnianego dzisiaj, bo przecież tutaj odbyły się dwa sobory powszechne. W roku 325 oraz w 787. W tym miejscu Konstantyn Wielki wspólnie z paroma setkami biskupów ustalił kanon chrześcijańskiej wiary, dając ostateczny kształt jednemu z filarów europejskiej cywilizacji. Duch przeszłości przyciągnął mnie do tego miejsca nieodparcie.
Ulice Izniku

Jedną z bram wjechaliśmy do prowincjonalnego, sennego miasteczka. Było pusto i gorąco. Po chwili dotarliśmy do promenady nad wielkim, czystym jeziorem. Było tam kilka hotelików i restauracji. Szybko znalazłem niedrogi, czysty hotel i ruszyłem do miasta. Byłem wraz z rodziną jednym z niewielu turystów w mieście. Agnieszka czuła się nieswojo widząc ukradkowe spojrzenia rzucane przez mężczyzn na jej odsłonięte ramiona. W Izniku, życie toczyło się powolnym rytmem, większość mieszkańców zajmowało się rolnictwem lub drobną produkcją. W restauracjach na jedzenie trzeba było czekać do zmroku (ramadan), a kiedy ten zapadł, zaczęło się oblężenie przez miejscowych. Wszyscy czekali na chwilę, kiedy rozlegnie się śpiew imana, by hurtowo rzucić się do jedzenia. Mężczyzna w niebieskiej koszuli solił sałatkę, po czym położył ręce po obydwu stronach talerza, nerwowo zerkając na minaret. Cóż, na razie panowała cisza. Sprzedawca w sklepie z ceramiką rozłożył na ziemi stoliczek i wraz ze swoim sąsiadem sprzedającym owoce ozdobił go przyniesionymi z domu wiktuałami. Każdy przełykał ślinkę, każdy już dokonał zamówienia, każdy zamienił się w słuch, czekając na tę magiczną chwilę. Jest! Zaśpiewał!!! Ruszyli kelnerzy, kucharz z trudem nadążał z ładowaniem dań na talerze. W ciągu paru minut trzeba było obsłużyć wszystkich czekających. Już można było wbić widelec i zatopić zęby w kofte lub kebabie. Cudowne ukoronowanie dnia -w gronie najlepszych przyjaciół spożyć posiłek. Zazdrościłem im tej chwili wspólnoty. W moim, zindywidualizowanym świecie trudno było o takie kontakty.
Zjadłem cudowne frytki (wciąż nie pojmuję, jak w Polsce, kraju wielbicieli ziemniaków, można ludzi karmić frytkami z mrożonek) i potrawkę z bakłażana. Tak pokrzepiony postanowiłem dokonać wstępnego rekonesansu. Zapadł już zmrok i miasto stało się gwarne i wesołe. W kiosku kupiłem sok z granatów i zajrzałem do pobliskiego meczetu. Był mały i prowincjonalny, jak wszystko tutaj. W środku było dosyć tłoczno. Usiadłem wraz z synem na dywanie i obserwowałem ludzi. Oni również obserwowali mnie, rzucając ukradkowe spojrzenia. Nie było w nich złości a jedynie ciekawość. Turysta tutaj nie był wciąż tak powszechny jak w Stambule. Po chwili wszyscy zaczęli gromadzić się przed imamem przygotowującym się do kazania. Nie chciałem zakłócać tej chwili skupienia i ruszyłem do wyjścia. Już za drzwiami dopadł mnie imam. Powiedział coś po turecku i widząc mój brak zrozumienia, gestem ręki nakazał poczekać. Po chwili wrócił niosąc paczkę ciastek dla Szymka. Pogłaskał go po głowie, mrucząc dobrotliwie. Uznałem to za wspaniałe zakończenie wieczoru. 
Bizantyjskie mury, zachowane prawie w całości

Rano wstałem rześki i postanowiłem dokończyć zwiedzanie. Poszedłem wzdłuż starych bizantyjskich murów, oplecionych dziką, pleniącą się roślinnością. Przedzierając się przez wysokie zarośla raz na jakiś czas natykałem się na baszty, na które się wspinałem, oraz bramy. Same umocnienia powstały w IV wieku i były niezwykle trudne do zdobycia. Przekonali się o tym krzyżowcy, którzy sprzymierzeni z Cesarzem Aleksem I Komnenem, próbowali odbić miasto z rąk Sułtanatu Rumi w 1096 roku. Podczas oblężenia próbowano wszystkiego by sforsować fortyfikacje, ale nie udało się. Dodatkowo oblężone miasto miało stały kanał zaopatrzenia od strony jeziora. Dopiero sprowadzenie bizantyjskich statków oraz odparcie odsieczy sułtana Kilidża Arslana załamało morale obrońców i spowodowało poddania miasta. Do dzisiaj zachowała się większość z kilku kilometrów murów. 
Roślinność wbija się korzeniami w cegły, te jednak trwają od wieków.

Choć wewnątrz bizantyjskie budynki praktycznie już nie istniały, to sama tkanka miejska prawie nie wychyliła się  poza starożytne mury. W budynkach sąsiadujących z nimi produkowano skrzynki drewniane na owoce. Gotowe wyroby piętrzyły się w wielopiętrowe składowiska. Produkcja odbywała się w sposób chałupniczy. Wśród stert desek stały piły stołowe na których dorośli mężczyźni i ich często paro nastoletnie dzieci docinali deszczułki na wymiar. Praca trwała od rana. Przed jednym z domów, w wielkim, płaskim garnku, kobieta gotowała potrawkę z pomidorów dla swojej, sądząc po ilości jedzenia, niezwykle licznej rodziny. Kawałek dalej spotkałem małego psa, który obgryzał głowę barana wyrzuconą pod mury po wczorajszej biesiadzie. Pies, mimo niewielkiej postury, bronił przede mną krwawy ochłap mięsa.
Głowa barana rzucona tuż przy głównej ulicy. O taka zdobycz warto walczyć.

Po przejściu jednej z bizantyjskich bram, zagłębiłem się ponownie w miasto. W drodze do muzeum minąłem liczne sklepiki oferujące kafelki ozdobione wymyślnymi wzorami. Iznik był kiedyś bliskowschodnia stolicą ceramiki, a wyroby stąd były znane na całym świecie. Dość tylko powiedzieć, że tutejsi rzemieślnicy wykonali płytki dla Błękitnego Meczetu Stambule. Obecnie, sztuka ta, próbuje się mozolnie odrodzić. Po chwili trafiłem do ozdobionego zielonymi płytkami Zielonego Meczetu. Było tuż przed lekcją religii dla dzieci.
Chłopiec czekający na lekcję religii..

Mali chłopcy bili się i tarzali w meczecie, najstarszy odkurzał wielkim odkurzaczem dywan, a dwóch najpilniejszych siedziało już przy ławce. Jeden z chłopców zagadnął mnie łamaną angielszczyzną pytając skąd jestem, kiedy usłyszał odpowiedź skomentował ją po turecku. Było to chyba coś obraźliwego bo najstarszy z nich spojrzał na mnie spłoszony i udzielił ręcznej reprymendy prześmiewcy wymierzając mu solidnego kuksańca.
Zielony Meczet.

Po szybkim obejrzeniu eksponatów w muzeum archeologii, podążyłam do głównego punktu wyprawy –stojącego w centrum, kościoła Agia Sophia. Daleko jemu było do wymiaru stambulskiego. Surową cegłę chroniło współczesne zadaszenie, ale to przecież tutaj miał miejsce drugi sobór powszechny. W środku natknąłem się na przewodnika. Mężczyzna bardzo chciał oprowadzić mnie po muzeum. Pokazał stary fresk i powiedział „very old” wyczerpując swój zasób angielskich słów. Spacerowałem po świątyni. Tutaj, po raz ostatni, zebrali się wspólnie przedstawiciele kościołów wschodu i zachodu, by dokonać wspólnych interpretacji (głównie w sprawie ikonoklazmu). Wprawdzie tych ostatnich było tylko 14, ale ustalenia zostały uznane przez obie gałęzie kościoła. Chociaż rozdzieliły się one na prawosławny i katolicki ostatecznie w XI wieku, to schizma trwała już od dawna. Surowe wnętrze było zniszczone. Zabytek uratował się w ostatniej chwili przed pełną degradacją i został otoczony opieką przez rząd turecki. Został zbudowany w układzie bazylikowym a główna nawa kończyła się obniżonym prezbiterium. Zastanawiałem się kto zasiadał w centralnym miejscu prezbiterium –legaci papiescy, przedstawiciele cesarzowej Ireny czy patriarcha Terazjusz, nieformalny przewodniczący soboru? Poza przewodnikiem w środku nie było nikogo i mogłem w ciszy wyobrażać sobie jak wyglądało to miejsce w 787 roku, gdy w małej przestrzeni obradowało ponad 300 biskupów i innych dostojników świeckich i kościelnych.
Agia Sophia. Miejsce narodzin chrześcijąńskiego kanonu wiary

Pozostała już tylko kąpiel w zimnych wodach jeziora, gdzie można z resztek bizantyjskich murów skakać do wody, a potem jazda poprzez gaje owocowe w kierunku Bursy. Opuszczałem Iznik z żalem, zachwycony jego niespiesznością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz