środa, 24 lipca 2013

Armenia. Część I. Różowy kolor tufu.


Erewań spał, gdy o czwartej w nocy, przemierzałem taksówką drogę z lotniska. Wzdłuż drogi rozkwitały nocne kwiaty kasyn, kantorów i innych przybytków, których przeznaczenie trudno było zgadnąć. Szyldy wiły się krągłymi literami armeńskiego alfabetu. Poza alfabetem gruzińskim nie przypominał on żadnego innego.
Jaskrawo oświetlone budynki i pospiesznie sklecone budy, towarzyszyły mojej podróży do centrum. Przypadkowa, pełna kiczowatego blichtru, architektura. Państwo armeńskie pozostawiało mnóstwo swobody obywatelom w kształtowaniu własnego otoczenia. Drobni przedsiębiorcy robili to zgodnie z własnym gustem, wyobrażeniem o pięknie i zasobnością portfela. Minąłem jednopiętrowe kasyno o wejściu wspartym na dwóch kolumnach. Front budynku zdobiły dwie palmy i czerwony, brudny dywan. Całość, skąpana w fioletowym świetle, musiała wydawać się bywalcom, czymś z lepszego, położonego za wieloma granicami świata. Do kasyna przylegała blaszana myjnia samochodowa i rozpadający się kiosk, zamknięty o tej porze.
Rankiem psy rządziły ulicami

Powoli rzędy parterowych i piętrowych domów zaczęły ustępować miejskiej zabudowie. Nadchodził świt, a miasto było wymarłe. Na głównej ulicy szalała zgraja rozbawionych psów. Była szósta i słońce oświetliło budynki z czerwonego tufu. Miasto wyglądało niespotykanie. Brak starej tkanki miejskiej (częściowo jej nie było, a częściowo została wyburzona) umożliwił planistom tyczenie szerokich, długich ulic i budowę domów o monumentalnym charakterze. Łatwość pozyskania czerwonego tufu, spowodowała, że prawie wszystkie domy były nim obłożone, tworząc rdzawo różowy koloryt. Jedynym miastem, które znałem, mającym wspólne pierwiastki z Erewaniem, był Bukareszt, w którym Causescu wyburzył prawie wszystko, by zbudować rzymską wręcz metropolię. Geneza zabudowy stolicy Armenii była inna. Na początku ubiegłego wieku, to małe miasteczko, zaczęło gwałtownie się zaludniać. Nie przeszkodziły w tym ani zmiany okupantów, ani na krótko odzyskana wolność. W efekcie konieczna była rozbudowa miasta, które z kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców urosło do prawie dwustu. Zadania podjął się Aleksander Tamanian, urodzony w Rosji Ormianin, autor wielu znaczących budynków. W 1923 roku przybył do Erewania i dokonał jego całkowitej przebudowy. Prowincjonalne, niskie, ceglane miasteczko za sprawą Rosjan przeistoczyło się w neoklasycystyczną perłę, prawdziwą metropolię Kaukazu. Kształt nadany centrum przez Tamaniana pozostał do dziś zasadniczo niezmieniony, a różowy tuf jest dalej wizytówka miasta.
Reprezentacyjna ulica miasta.
Zostawiłem centrum i ruszyłem na przechadzkę bocznymi uliczkami. Wszędzie stały dziesięciopiętrowe bloki. Podobne spotkać można w całym obszarze postsowieckim, również w Polsce. Te tutaj wyglądały jednak na szczególnie zaniedbane. Elewacje były zniszczona, barierki zardzewiałe, wszędzie pięły się wiązki kabli, których przeznaczenie znać mogli jedynie ich właściciele. Podwórka brudne i zdewastowane, poszatkowane były rurami z gazem idącymi wzdłuż i w poprzek. Widoczny był brak dbałości o wszystko co wspólne: klatki schodowe, trzepaki, zieleń. To również przypadłość dawnych krajów komunistycznych. Wszystko co na zewnątrz mieszkania, nie było nasze, należało do Państwa, często opresyjnego i wrogiego. Państwa, które tłumiło wszelkie przejawy sąsiedzkiej organizacji mogącej zapewnić blokowiskom przyjemne warunki życia. W efekcie ludzie żyli osobno, nie dbając o, to co dzieje się tuż za progiem mieszkań.
Boczne podwórko tuż przy centrum.
Paręset metrów od głównej ulicy, wyrastały slumsy. Prowincja upadała, nie mogąc zapewnić pracy. Zakłady przemysłowe były zrujnowane. Kto mógł, emigrował lub przenosił się do stolicy. Miasto nie było w stanie zapewnić normalnych warunków życia nowym mieszkańcom. Rosły osiedla naprędce skleconych domów. Trochę murów, drewna, zdezelowanych kształtowników stalowych. Budowano je wszędzie, gdzie była taka możliwość. Na wzgórzach wzdłuż głównych arterii miasta, na przedmieściach, w pobliżu największej ormiańskiej katedry. Miasto czekało współczesnego Tamaniana, który nie nadchodził, a gdyby nawet się pojawił, to nikt nie sfinansowałby jego fantazji.  Zapuściłem się w labirynt wąskich uliczek. Było spokojnie i cicho. Ludzie gotowali obiady, myli samochody, dziewczyny szykowały się przed wieczornym wyjściem do miasta. Napotykani mieszkańcy pozdrawiali mnie i uśmiechali się przyjaźnie. Nie przypominało to groźnych brazylijskich favelii, raczej uliczki prowincjonalnego miasteczka, tajemną machiną przeniesione w to miejsce.
Slumsy wyrastały tuż przy centrum.
Było już ciemno, gdy ponownie wyszedłem z hostelu. Na głównym placu miasta odbywał się pokaz fontanny, tryskającej w niebo w takt szlagierów europejskiej i ormiańskiej muzyki. Podobne widowiska zdarzały się każdej nocy, dając igrzyska gdy brakowało chleba. Lubię pełną luzu atmosferę festynu. Tłumy mieszkańców stolicy siedziało nad brzegiem wody, przechadzało się wokół, rozmawiało, niektórzy tańczyli. Przysiadłem na kamiennych stopniach i obserwowałem ludzi. Było po jedenastej, ale dopiero teraz temperatura pozwalała na życie towarzyskie. Obok mnie usiadł chłopak z dziewczyną. Przywitał się po angielsku i poczęstował mnie mocnym papierosem.
Fontanna "grała" co noc.
-It’s from Andora. –rozpoczął rozmowę.
Uroda pary była typowo kaukaska, ale użycie angielskiego spowodowało, że nie wiedziałem, czy mam do czynienia z autochtonem czy, podobnie jak ja, gościem w tym kraju. Po chwili rozmowy, wiedziałem już, że byli to Ormianie i dalej rozmawialiśmy po rosyjsku.
Chłopak studiował archeologię w Belgii, znał świetnie historię swojego kraju i jego sąsiadów. To co mówił pełne było dumy ze swojego pochodzenia. Najpierw wspomniał o znanych w świecie rodakach: System of a Down, Charles Aznavour, Cher. Znałem ich wszystkich i miałem świadomość ich ormiańskiego pochodzenia, co ucieszyło rozmówcę.
-Czy wiesz, że jesteśmy najstarszym krajem chrześcijańskim świata?
Wiedziałem o tym, ale nie wspomniałem mu, że w mojej części Europy mało osób ma tego świadomość, a bywają też tacy, którzy biorą jego ojczyznę za kraj muzułmański.
W przejściach podziemnych kwitł handel.


 -Nasz kraj był kierza śródziemnego do kaspijskiego, teraz niewiele z tego zostało. Jesteśmy mali i słabi. W Armenii żyje tylko 2 mln ludzi, a poza granicami jeszcze 9 mln. A wszystko wokół kiedyś były nasze. Jezioro Wan i Trabzon też były nasze.
Przekleństwo kotła etnicznego jakim był Kaukaz. Podobnie jak na Bałkanach, do jednego miejsca przyznawało się wiele nacji. Trabzon-Trapezunt. Miasto założone przez Greków, później część Imperium Bizantyjskiego. Wciąż najeżdżane przez Turków, stało się, dzięki gruzińskiej królowej Tamarze, stolicą Królestwa Trabzonu. Gruzini uważają je również za swoje miasto i organizują wycieczki, śladem dawnej świetności. W 1461 roku port był już częścią Imperium Otomańskiego. Od zawsze żyli tam również Ormianie. Jednak po pierwszej wojnie światowej, w wyniku działań Turków na terenie całej Anatolii, Ormianie, oskarżani o kolaborację z Rosjanami, zostali wypędzeni lub zabici. Trabzon był jednym z centrów masowego mordu.

Spytałem go o stosunek do Rosjan.
-Jesteśmy mali i otoczeni przez wrogów, Rosjan jest dużo i mają czwartą armię świata, tylko oni mogą nas obronić. Nie mamy innego wyjścia, choć wiem, że dużo oni właśnie zawinili. Jednak gdyby nie ich bagnety, z jednej strony zająłby nas Azerbejdżan, a z drugiej Turcja.
Miał dużo racji. Armenia była na straconej pozycji. Turcja była wrogiem i nie było rychłej szansy na poprawę sytuacji. Nie, z zachodu Armenia nie może spodziewać się przyjaźni. Ze strony wschodniej tlił się nigdy nie ugaszony konflikt z Azerbejdżanem o Nagorny Karabach. Ziemia ta zamieszkana dawniej przez obie nacje zostało w 1994 roku zajęta w całości przez Ormian. Azerowie zostali stamtąd wypędzeni. Gdyby nie stacjonujące tam wojska rosyjskie, bogate w ropę Baku, jeszcze dziś odbiłoby ten kawałek terytorium. Gruzja była chłodnym sąsiadem, mieszkańcy Tbilisi nie mogli wybaczyć sojuszu z Rosją, a i wcześniej Ormianie nie byli ich ulubieńcami. Pozostał tylko Iran, tradycyjny przyjaciel Rosji a tym samym Armenii. Autokary pełne Persów przyjeżdżały do Erewania by robić to co w ich kraju było zabronione: pić, tańczyć, bawić się i jeszcze raz pić. Zapaść cywilizacyjna ogarniała cały kraj, granice często były zamknięte, a Rosjanie wprawdzie bronili kraju, lecz nie pomagali w jego modernizacji.
Erewańskie bloki
Ciekawy byłem czy wróci do Armenii. Spojrzał na mnie zdziwiony.
-Nie. Nie chcę tutaj wracać. Tutaj mnie nic nie czeka. Owszem Erewań wygląda prawie jak europejskie miasto, ale wszystko to własność bandytów albo Rosjan, a poza stolicą nie ma już nic, tylko bieda. Rosjanie mają tutaj prawie wszystko. Gaz, ropę, elektryczność.
Ze słów mojego rozmówcy przezierał kompleks obywatela małego kraju o wielkiej historii, położonego w miejscu na krańcu kultury zachodnioeuropejskiej. Ten młody człowiek, członek nacji, która tworzyła cywilizację już 3000 lat temu, szukał uznania i szacunku w oczach mieszkańca państwa, którego historia sięgała zaledwie tysiąclecia. Było mi go żal. Zawieruchy historii spowodowały, że to on uczy się w Europie Zachodniej, choć to tutaj była jedna z kolebek naszej cywilizacji, a część greckiej filozofii odkryliśmy tylko dzięki zachowanym przez Ormian księgom.
Uliczne poidełko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz