sobota, 27 lipca 2013

Turcja. Część IV. Olympia, czyli raj


Wiedziałem czym pachnie wybrzeże. Napawające odrazą kurorty, hordy wczasowiczów. Szczerze nienawidziłem takich miejsc a myśl o tym, że mógłbym w jednym z nich spędzić czas choć odrobinie dłuższy od chwili, powodowała ból głowy. Nerwowo przeglądałem przewodnik by w końcu natrafić na Olimpos –miejsce w którym zakazano budowy hoteli, ze względu na sąsiedztwo rezerwatu. I ta nazwa!
Po paru godzinach dotarliśmy do Antalyi. Minąłem zniesmaczony to miasto-kombinat, produkujące równo przycięte usługi turystyczne. Hotele, droga, wąski pasek plaży –nie chciałem zatrzymywać się nawet na posiłek. Pojechaliśmy dalej wzdłuż morza, przez śródziemnomorską makię, aż zobaczyłem drogowskaz na Olimpos. Kręta droga prowadziła w dół przez las. Jej kiepski stan utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie spotkam wielu turystów. W dole czekało miejsce, które sobie wymarzyłem. Szeroka , pusta plaża, drzewa i niewysokie domki campingowe. W jednym z ośrodków z bungalowami znalazłem nocleg. Był też basen. Gdy szedłem ścieżką wyciętą w tropikalnym buszu, spod nóg czmychały zwinne gekony. Raj, obiecany raj na ziemi.


Kamienista, prawie pusta plaża
Zaraz potem kąpaliśmy się w przejrzystej, ciepłej wodzie. Dookoła pustki, nieliczni turyści uciekli przed skwarem do klimatyzowanych wnętrz. Odpoczywałem i napawałem się widokiem. Idealnie przejrzysta woda obmywała szarożółtą, kamienista plażę, na skraju której, rosły powykrzywiane sosny. Całość zatoki skryła się pomiędzy łagodne, skaliste góry. Nurkowałem a potem parzyłem stopy na rozgrzanych kamieniach. Potem był obiad w jednej z kilku nabrzeżnych knajp. Obiad w uroczym towarzystwie butelki wina. Była to stanowczo pożądana odmiana po ortodoksyjnym wnętrzu kraju. 
Zapadał zmrok,  kiedy ruszyliśmy ze słabo świecącą latarką w góry. Tam w mroku czaiła się Chimera. Przygnieciony potężną górą potwór nigdy nie pogodził się z niewolę i rozsierdzony ział ogniem. Ognie wydobywał się ze skał od starożytności i nigdy nie gasł, będąc drogowskazem dla pradawnych żeglarzy. Kupiłem bilety i poszliśmy drogą, przez mroczny, niski las, raz na jakiś czas spotykając podobne nam upiory. Po pół godzinie zobaczyłem ognie. Przez wieki nieco przygasły, ale dalej robiły wrażenie. Gaz wydobywający się ze szczelin skalnych zapalał się w powietrzu i płonął w wielu miejscach, nie dając się ugasić nawet obficie sypanym przez Szymka piaskiem. Ogień chyba u każdego z nas wzbudza atawistyczne, pełne szacunku uczucia, usiadłem więc na skale wpatrując się w jego blask. Las był pełen dźwięków a noc ciemna i duszna. Wspaniałe miejsce do wyciszenia po wizytach w gwarnych miastach.
Ognie Chimery.
Rano następnego dnia poszedłem wzdłuż plaży by dotrzeć do ruin Olimpios. Miasta wielu następujących po sobie kultur, które dobudowywały nowe budynki do już istniejących. W końcu cywilizacje zaginęły a miasto pogrążyło się w zielonym buszu. Właściwie nie wiadomo kiedy osiedlili się tutaj ludzie, ale w II wieku p.n.e. na pewno mieszkali tu już Licyjczycy, a samo miasto było członkiem pierwszej znanej nam formy demokracji –Federacji Licyjskiej, skupiającej 23 miasta. Rządził tutaj również pirat Zenicetes, a po nim Rzymianie, Bizantyjczycy, Wenecjanie, Genueńczycy, by w końcu opuszczone i zapomniane miejsce stało się częścią Imperium Tureckiego.
Ruiny upadłych cywilizacji porósł busz.
Włóczyłem się swobodnie, czując się jak Disneylandzie. Rzymskie łuki sąsiadowały z grobowcami z czasów licyjskich  by zaraz obok spotkać świątynię z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Wszystko w głębokiej zieleni i zwisających pnączach. Przez starożytne miasto przepływała wyschnięta rzeka i sieć kanałów. Wskoczyłem do jednego brodząc po kostki w wodzie.

W końcu doszedłem do przeciwległego krańca ruin, gdzie młody Turek zorganizował swój interes. W prostym angielskim zapraszał pod wiszące nad niskimi stołami zasłony i zbierał zamówienie na gözleme –tutejsze naleśniki przygotowywane przez dwie starsze panie. Skusiłem się na nie i usiadłem obserwując ich pracę. Wykonywały ją bez słowa z kamiennymi twarzami wyglądając bardziej na medytujących tybetańskich mnichów, niż proste kucharki. Naleśniki były pyszne –jeden z lekko zgliwiałym białym serem i jeden ze szpinakiem. Tak pokrzepiony zebrałem rodzinę i wsiedliśmy do samochodu. 
Dzieją się naleśniki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz