wtorek, 23 lipca 2013

Turcja. Część III. Bursa, czyli biznes się kręci.

Od samego wjazdu do miasta zaczął się tłok na ulicach. Z trudem przeciskaliśmy się przez zbite w korkach samochody. Nie mieliśmy mapy, więc krążyliśmy szukając hotelu. W jednej z wąskich uliczek, położonej na wzgórzu, otarłem się zderzakiem o dwóch mężczyzn grających przed sklepem w trik traka. Musieli mieć dużą wiarę w moje umiejętności, ponieważ nie posunęli się nawet na centymetr. Hoteli nie było zbyt dużo i były rozproszone po mieście. W końcu znalazłem jeden położony blisko cytadeli Hisar, mieszczący się w starym, pięknie wyremontowanym budynku. Cena była dość słona, ale nie miałem siły by szukać dalej. Z trudem zaparkowałem pomiędzy dwoma samochodami i ruszyłem do miasta.
Mieszkańcy chłodzący się w cieniu, tuż przy głównej ulicy.
 Tuż obok hotelu, o podnóża twierdzy, znajdował się stary hamam. Półnagi wąsacz zachęcał gestem do wejścia. Był upalny dzień, ludzie leżeli na trawie się w cieniu drzew, próbując złapać oddech. Hamam wydał mi się w tej sytuacji przedsionkiem raju. Łaźnia tylko dla panów, choć panie również mogą z niej korzystać, w wydzielonych dla nich godzinach. Wszedłem wraz z synem. Otrzymałem klucze do malutkich przebieralni i w samej przepasce ruszyłem do środka. Wnętrze było pełne pary wodnej. Po środku wyłożonej marmurem komnaty stał płaski kamienny stół mogący pomieścić kilka osób. Wokół stoły kilkanaście kraników z wodą a w głębi prysznice. Wszystko, jak parę wieków temu. Po 15 minutach siedzenia w saunie dwóch postawnych masażystów ścierało nam naskórek, na przemian mydliło i polewało zimną wodą. Na Szymku, niesamowite wrażanie zrobiły mydliny, którymi „opatuleni” byliśmy w całości. Wąsacz wykręcił mi ręce i naciągał wszystkie mięśnie. Mył wszystkie zakamarki mojego ciała, łącznie z uszami, pozostawiając jedynie genitalia. Na koniec zostałem opatulony w grube ręczniki i położyłem się na leżaku. Przenikało mnie uczucie niespotykanej wręcz czystości. Mogłem bez strachu zmierzyć się z żarem zalewającym ulice, który mimo późnej pory, nie zelżał ani trochę.
W pierwszej kolejności postanowiłem pokłonić się dawnym władcą tej krainy. Na wzgórzu nieopodal cytadeli Hisar znajdował się Osman ve Orhan Gazi Turbeler, gdzie w zrekonstruowanych w XIX wieku grobowcach leżeli Osman Gazi i jego syn Orhan. Osman Gazi  założył na początku XIV wieku dynastię, która przez następne wieki nieprzerwanie rządziła Turcją, aż do upadku Imperium po I wojnie światowej. Samo miasto zdobył jego syn Orhan, dwa lata po śmierci ojca, ustanowił tu stolicę i dał początek rozbudowie Bursy. Orhan był też pierwszym, który używał tytułu sułtana. W grobowcach w ciszy tłoczyli się ludzie. Zmawiali krótkie modlitwy, robili zdjęcia. Widać było, jak ogromnym szacunkiem cieszył się założyciel imperium. Tuż obok grobowców, restauracja rozłożyła stoły na wolnym powietrzu. Zbliżał się zmrok i kelnerzy układali sałatki oraz przystawki. Przy siedzeniach stały tabliczki z rezerwacjami. Przyszli biesiadnicy oczekiwali na tarasie obserwując Bursę o zachodzie słońca. Przyglądałem się im z zaciekawieniem. Mężczyźni w drogich garniturach i elegancko ubrane kobiety, rozmawiali między sobą lub przyglądali się swojemu miastu.
Elita miasta czeka na zachód słońca by zasiąść do stołów
 Zestaw klientów wskazywał, że w miejscu tym jadają ludzie bardzo zamożni. Przy ramadanowym stole został ubity pewnie niejeden interes. Mi musiał wystarczyć sam widok. Bursa położona jest pośród wzgórz. Słońce kładło się za jedno z nich oświetlając miasto ciepłym, żółtym światłem. Pode mną widziałem nowoczesną, pełną ruchu metropolię, w której wielopiętrowe wieżowce mieszały się ze starymi meczetami.

Mógłbym kontemplować to miejsce godzinami, jednak światło powoli znikało, pogrążając Bursę w mroku.
Bursa o zachodzie słońca


Zszedłem na dół, w kierunku centrum, by obejrzeć Ulu Camii . Meczet ten został wzniesiony przez Bajazyta I, wnuka Orhana, po zwycięstwie nad ostatnią wyprawą krzyżową w 1396 roku. Ze względu na swą masywność i niewielkie okna, meczet przypominał obronną twierdzę. Przed wejściem tłoczyli się ludzie, wycieczka kobiet w chustach (około 100 osób) rozsiadła się na schodach słuchając przewodnika, wokół zewnętrznej fontanny mężczyźni dokonywali ablucji.
Panie zwiedzające meczet.
U podnóża świątyni rozciągało się targowisko. Wszedłem do środka meczetu i przystanąłem zachwycony. Pokryta dwudziestoma kopułami ogromna przestrzeń otaczała wspaniałą fontannę. Ściany ozdobione zapierającą dech w piersiach kaligrafią i ornamentami przywodziły na myśl europejski renesans. Całość była znakomicie odrestaurowana i utrzymana w czarno-białych barwach.
Ulu Camii
 Przeszedłem do przodu by z bliska podziwiać Mimber, będący arcydziełem sztuki snycerskiej. Meczet tchnął spokojem. Mężczyźni rozmawiali w małych grupkach siedząc pod ścianami, niektórzy czytali Koran, kilku modliło się przed ornamentami, dwóch spało na miękkim dywanie. Usiadłem w jednej z nisz okiennych rozglądając się na boki. Budowla nie miała w sobie lekkości edirnskiego Selimiye, ale w swoim stylu była doskonała.
W meczecie, podobnie jak w innych, panowała luźna atmosfera.

Chłopak gra i śpiewa dla swej wybranki

Następnego dnia wyruszyłem skoro świt. Starą Bursę, pełną bawiących się dzieci, spotkać można w bocznych ulicach miasta. Rozpadające się domy przywodziły na myśl niektóre z dzielnic Stambułu, choć tam skala upadku była znacznie większa. Podczas wędrówki spotykałem mężczyzn grających na bębnach przymocowanych paskiem z przodu. Zwykle dźwięki te rozlegały się w nocy, przypominając muzułmanom o ostatnim posiłku przed świtem, lecz tutaj mężczyźni muzykowali w biały dzień. Jeden z chłopców, szczupły młodzieniec z kolczykiem w uchu, wyraźnie kierował swą pieśń do dziewczyny filuternie wychylonej przez okno. Miasto było pełne dźwięków. Z rytmem bębnów mieszał się warkot samochodów i nawoływania ulicznych sprzedawców melonów. Żółte owoce pachniały oszałamiająco, mieszając się z wonią starych domów. Leżący pośród budynków cmentarz pełen był kotów, snujących się niemrawo między rozrzuconymi w nieładzie grobami.
Uliczni sprzedawcy melonów
Udałem się w kierunku centrum. Bazar i dzielnica rzemieślników przyciągała mnie jak zawsze. Szedłem przez ulicę szewców i krawców, przez sklepy rzeźników (serca, mózgi, jądra i baranie głowy z oczami), przez zapachy i kolory.
Szczęśliwe koty mieszkają na bazarach.
 Każdy z mikroskopijnych sklepików czy warsztatów był prywatnym biznesem właściciela i jego rodziny, jego powodem do dumy i szczęścia. Czyż nie jest to piękniejszy model niż praca wyrobnika w bezosobowym koncernie? Czy gospodarka oparta na mikroskopijny i małych firmach, nie daje ludziom więcej szczęście i czy również nie wyzwala więcej kreatywności (w sklepach bogactwo wzorów zamiast dyktatu kilku marek światowych koncernów). Z zazdrością patrzyłem na te ulice. Szewcy, krawcy, serwis maszyn do szycia –tu przedmiot miał swoją wartość, opłacało się go naprawić, nie wyrzucało szybko. Może tak bardzo poszukiwany model, ratujący upadającą Europę, znajdował się tuż za rogiem?
Warsztat naprawiający maszyny do szycia
Sam bazar był mieszaniną nowych budynków i bardzo starych, zabytkowych Hanów. Można było kupić jedwabną chustę, przyprawy czy kolorowe, żywe ptaki. Było kilka sklepów oferujących stroje liturgiczne do obrzezań. Malutkie manekiny wyglądały jakby prezentowały stroje dla książąt. Srebro, złoto, gronostaje, wymyślne czapeczki i wspaniałe szable. Gdy przystanąłem przed jedną z wystaw sprzedawczyni założyła kapiącą cekinami czapkę Szymkowi. Gdy wytłumaczyłem mu do czego ten strój służy, zbladł nieco, nie wierząc, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Szczególnie spodobał mi się Koza Han, gdzie wokół małego meczetu rozłożył się budynek z krużgankami, w którym sprzedawcy oferowali wszelkie możliwe wyroby z jedwabiu.
Sklepik ze zwierzętami
 Dalej od centrum znajdował się jeden z najpiękniejszych meczetów Bursy -Yesil Camii. Mogłem tam dojechać dolmuszem, ale wybrałem przechadzkę. Na placu przed budynkiem, drobni sprzedawcy oferowali pamiątki turystom. Kupiłem bączek na sznurku, który był wprawiany w ruch zręcznymi rękoma starszego mężczyzny (później, w hotelu, próbowałem bezskutecznie powtórzyć ten wyczyn).  Niestety w świątyni przeprowadzano gruntowny remont i nie dane mi było zobaczyć jej wnętrza. Mogłem natomiast obejrzeć znajdujące się tuż obok Zielone Mauzoleum z grobowcem sułtana Mehmeda I, prawnuka Orhana. Wnętrze wyłożone turkusowymi płytkami otaczało grób sułtana, który sam musiał wyrąbać sobie drogę do władzy. Ojciec jego, Bajazyd I, został uwięziony przez Tamerlana po bitwie pod Ankarą i w niewoli zmarł. Mehmed sięgnął po tron walcząc ze swoimi braćmi –Isą i Sulejmanem. W całym zamieszaniu, po różnych stronach konfliktu, uczestniczyło liczne potęgi tej części Europy: Cesarz Bizancjum Manuel, hospodar wołoski Mircza, księże serbski Stefan i Wenecja (jak zwykle mająca interesy wszędzie). Jego kłopoty nie zakończyły się, gdy został jedynym władcą Imperium. Musiał zmierzyć się jeszcze z „cudownie” odnalezionym bratem Mustafą, który zaginął w bitwie pod Ankarą i szejkiem Beddredinem, który pod hasłem zjednoczenia trzech wielkich religii rozpoczął powstanie. Ostatecznie pokonał wszelkie przeciwności, zrekonstruował zniszczone najazdami państwo i w końcu spoczął w Bursie.
Zielone Mauzoleum
W pobliżu kompleksu znajdowała się palarnia fajek wodnych. Usiadłem przy stoliku, w pomieszczeniu o szerokich otwartych oknach, z widokiem na tę część miasta. Gdy dumałem pykając jabłkowy tytoń ze wszystkich stron rozległy się śpiewy muezinów. Po kolei odzywał się minaret za minaretem, drążąc powietrze jękliwymi dźwiękami. Było głośno i kakofonicznie. Dźwięki te, z niezrozumiałych powodów, sprawiały mi przyjemność. Również nad ranem lubiłem budzić się na chwilę słysząc Adhan.
Otwarta przestrzeń palarni fajek wodnych

Czas był wracać do centrum i zgodnie z odwiecznym rytmem wschodów i zachodów słońca, znaleźć coś do jedzenia. Wybór padł na knajpkę leżącą blisko bazaru. Zająłem miejsce przy stoliku i przyniosłem kilka różnych potrawa (jak zwykle: fasolki, bakłażany i frytki). W tym czasie do mojej rodziny przysiadła się ortodoksyjna rodzina turecka. Trzy kobiety w chustach rozsiadły się wygodnie i czekały na obsłużenie przez mężczyznę, który donosił im jedzenie i napoje. Najmłodsza z nich, wyglądająca na nastolatkę, była żoną mężczyzny. Panie zerkały na nas ciekawie nie odzywając się jednak. Głowa rodziny, po doniesieniu wszystkich koniecznych wiktuałów, sam usiadł i wdał się ze mną w pogawędkę. Pytał o wrażenia z Bursy. Widziałem jego dumę, gdy chwaliłem piękno miasta. Na pytania mojej żony również odpowiadał ale zwracając się do mnie. W tym kraju mogłem czuć się jak „prawdziwy mężczyzna”.
Ulu Camii


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz